Plus Minus: Czytałam twoją książkę trochę jak pracę naukową, w której autor antropolog bierze na warsztat Tatry. Czy tak podchodzisz do swojego pisania?
Zdecydowanie nie. To na pewno nie jest książka naukowa. W każdym razie jeśli naukę rozumie się jako wydarzenie, którego zasadniczym skutkiem jest osiągnięcie powtarzalnego wyniku, zniesienie niepewności. Nauka to jest rzecz dowodu, metodycznego rozumowania, oczywistego rezultatu. A „Chodząc w Tatry" jest relacją z osobistego doświadczenia, prezentacją przeżycia. To jest z pewnością praca, którą nazwałbym humanistyczną. Ale humanistyka, powtarzam znaną i mocną tezę, nie jest nauką. I w tym także sensie to nie jest rzecz naukowa. Jednakże nie napisałbym jej w ten sposób, nie spotkałbym w ten sposób Tatr, gdybym nie był antropologiem. Antropologia jest dla mnie pewnym typem postawy, sposobem, gdzie teoretyczne myślenie o rzeczywistości wiąże się ze sposobem istnienia. To wzajemne oddziaływanie. I w tym sensie „Chodząc w Tatry" jest opowieścią o praktykowaniu antropologii. W jakimś miejscu, w jakimś czasie. Myślę, że to są ślady, kartki z dziennika. Jak już złożyłem ze sobą te teksty, zobaczyłem, że to jest też zapis mojego czasu, czasu tatrzańskiego. Te wszystkie duże kwantyfikatory, te filozofie, antropologie... one oczywiście łechcą moją próżność, ale wolałbym, żeby to były prostsze frazy. To jest tylko jedno ze spojrzeń. Jeżeli miejsce ma taką moc, że możemy je opowiadać, spotykać, tłumaczyć na mnogość sposobów, to jest wspaniałe. Wtedy się ono przegląda w tych tekstach, spojrzeniach, obrazach. Nie będę ukrywał – mam się trochę za grafomana, za kogoś, kto ma arogancję i tupet, by opowiadać świat, który go zajmuje i pozwala sobie tę opowieść popychać dalej z przekonaniem, że im więcej śladów, tym dla niego ciekawszy świat.
Czytaj więcej
Poezja Wojciecha Bonowicza jest kameralna i raczej introwertyczna. Swą prostotę i skromność wyrazu komplikuje tylko niekiedy filozoficzną aurą. Można się o tym przekonać, sięgając po „Wiersze wybrane". Jednocześnie poeta dotyka kwestii trudnych, mówi o sprawach bolesnych, ale nigdy w sposób koniunkturalny, nie wdzięczy się, nie kłania modom i ideologiom. Stara się zachować autonomię, unika deklaratywnych i wiążących stwierdzeń.
W twoim pisaniu, nie tylko w ostatniej książce „Chodząc w Tatry", jest niezwykle widoczne, że przyglądasz się z bardzo bliska zjawiskom, zaglądasz w głąb rzeczy. Być może dla ciebie jest to oczywiste, ale myślę, że owo spojrzenie jest wyjątkowe, szczególnie na tle tego, w jaki sposób się o Zakopanem oraz Tatrach pisze i opowiada.
Od dawna jest to dla mnie ważne. Bardzo późno pomyślałem, że miejsce, w którym żyję, jest duchowo i intelektualnie fascynujące. Strasznie późno przyszło mi to do głowy. Dotknęło mnie także i to, że jesteśmy uwięzieni w pewnych formach opisu. To jest jedno z ważniejszych wyzwań współczesnej antropologii, a może całej humanistyki: czy my jesteśmy zdolni wykroczyć poza to, co już widzimy, czy widzenie się wyczerpuje? Zastanawiam się, czy ja po raz setny patrząc na ten krajobraz, na pewien kształt, rzeczywiście za każdym razem widzę to samo. Tatry, tatrzańskość, zakopiańskość to są dla mnie różne przestrzenie tego samego wydarzenia. One kiedyś, przez kogoś zostały napisane. To jest niesłychanie mocna klatka: tunelowanie naszego spojrzenia i myślenia. Zastanawiam się, co się dzieje z naszym myśleniem wobec tego, co widzimy. Dlaczego na coś patrzymy, a na rzeczy tuż obok – już niekoniecznie? To nie bierze się stąd, że jedno jest ważniejsze od drugiego. To się bierze z kultury, z kształtu, jaki nam nadaje edukacja, z naszego uformowania. A tatrzańskość i zakopiańskość to jest mocna forma. Jak z oscypkiem: jest foremka, ścisną, zasolą, wysuszą, twarde, smakowite, zawsze takie samo. Spróbować inaczej – to mnie zawsze fascynowało, chociaż mam oczywiście świadomość, że próby często kończą się porażką. Jednocześnie wcale nie jestem przekonany, że przewidywalne zwycięstwa to jest najlepsza rzecz, jaka się przydarza.