Potem Irene dodała jeszcze, że wiele lat później ona sama została zgwałcona i zaszła w ciążę. Wówczas nie wiedziała, jak się sama poczęła, a otoczenie przekonywało ją, że najlepszym, ba, jedynym rozwiązaniem jest aborcja. I przekonali ją.
Ale, wbrew temu, co mówiło jej otoczenie, o czym trąbią dziś medialne autorytety, i co jak papugi powtarzają także prawicowi politycy, to nie był wobec niej akt miłosierdzia. On jej w niczym nie pomógł, lecz zaszkodził. Psychiczna masakra rozpoczęła się bowiem po aborcji. Irene piła, narkotyzowała się, uciekała w przelotne związki, leczyła się z depresji – wszystko, byle zagłuszyć prawdę o tym, że była matką. – Moje dziecko nie żyje z powodu mojej decyzji – podkreślała, dodając, że cierpiała w milczeniu.
Wiele lat później poznała historię swojego poczęcia. Jej ojciec wrócił do domu pijany, zaczął bić matkę, aż w końcu powalił ją na łóżko i brutalnie zgwałcił. Matka nie chciała dziecka gwałciciela, postanowiła zabić siebie i dziecko, rzucając się pod pociąg. Ale gdy nadjechał, nie była w stanie tego zrobić. – Dlatego żyję. Jestem wdzięczna matce za to, że się narodziłam, bo wartość mojego życia nie jest zależna od tego, jak się poczęłam – podkreśla dziś Irene. Wiedza o dramacie pogłębiła jej depresję, zrozumiała bowiem, co sama zrobiła. – Wynajęłam mordercę, by zabił moje dziecko – opowiadała.
Uznanie prawdy, a także przeżycie żałoby, terapia i radykalne nawrócenie na protestantyzm, pozwoliło jej wyjść na prostą.
Historia Irene nie jest wyjątkowa. O gigantycznej traumie mówią dziesiątki kobiet, które zdecydowały się na ten rzekomy akt miłosierdzia, jakim ma być aborcja.