Reklama

Rockmani mniej grają, więcej chorują

„Żyję, ale co za to życie" – myślał pewnie pianista Keith Emerson, bo gdy drętwiała mu ręka i nie mógł grać, strzelił sobie w głowę.

Aktualizacja: 21.08.2016 14:03 Publikacja: 18.08.2016 12:05

Eric Clapton cierpi na neuropatię obwodową i gra na gitarze w specjalnych rękawiczkach.

Eric Clapton cierpi na neuropatię obwodową i gra na gitarze w specjalnych rękawiczkach.

Foto: materiały prasowe

Kłopoty zdrowotne dopadły Erica Claptona, a także Briana Johnsona z AC/DC. LSD wpędziło w schizofrenię Briana Wilsona z The Beach Boys, Petera Greena z Fleetwood Mac i Syda Barretta z Pink Floyd. Sparaliżowało ich kariery.

Czytaj więcej

Kurt Cobain, spektakularna postać z Klubu 27, czyli tych gwiazd, które nie przeżyły 27. roku życia, kiedy jeszcze myślał, że będzie borykał się ze starością, sparodiował swoją przyszłość i wystąpił na jednym z koncertów na wózku inwalidzkim. Szydził w ten sposób z wykonawców starszego pokolenia, którzy tak zwaną muzykę młodzieżową doprowadzili do parodii, przypominając zmumifikowanych za życia przywódców ZSSR – na przykład Leonida Breżniewa.

Miło żartować, gdy jest ku temu okazja, jednak wraz z przedłużającymi się coraz bardziej muzycznymi karierami wielu artystów pada ofiarą różnego rodzaju schorzeń, które uniemożliwiają kontynuowanie kariery, choć pomimo zaawansowanego wieku rozwija się fantastycznie. Taką ofiarą może być, niestety, jedna z najważniejszych postaci rockowej sceny, czyli Eric Clapton.

Trzy butelki brandy

Pierwsze symptomy jego choroby można było obserwować podczas łódzkiego koncertu gitarzysty. Każdy, kto widział jego wcześniejsze występy, mógł rozpoznać niespotykaną wcześniej rezerwę do grania solówek, które dla każdego gitarzysty są wisienką na torcie albo perłą w koronie. Po nich można poznać mistrza i wirtuoza. Tymczasem Clapton unikał w Łodzi grania partii solowych, rezygnując z okazji do pokazania swojego mistrzostwa. W końcu skorzystał nawet z życzliwie mu podstawionego krzesełka. Pamiętam, jak po mojej krytycznej i pełnej zawodu recenzji w redakcji rozgorzała dyskusja, czy Clapton jest w pełni formy czy też raczej niedysponowany. Wynik był dla mnie niekorzystny, zostałem uznany za malkontenta, dlatego z satysfakcją, choć podszytą smutkiem, przyjąłem do wiadomości informacje płynące z Austrii i Niemiec, gdzie z powodu niedyspozycji muzyka koncerty zostały odwołane. Powodem była kontuzja kręgosłupa, jakiej nabawił się w wieku 68 lat, w 50-lecie rozpoczęcia estradowej działalności, promując album „Old Socks".

– Występy na scenie to bułka z masłem, podróżowanie to jednak zbyt duże wyzwanie – wyznał wtedy muzyk, zaznaczając, że po ukończeniu 70 lat mocno ograniczy podróżowanie po świecie, na wzór JJ Cale'a.

Reklama
Reklama

Od 2013 roku Clapton nie zwolnił ani na chwilę, nagrywając m.in. dwa albumy: „The Breeze: An Appreciation Of JJ Cale" (2014) i tegoroczny „I Still Do" (2016). Tytuł tego ostatniego, jak się okazało, ma podwójne znaczenie. Mamy do czynienia z deklaracją aktywności, która jest imponująca, gdy ma się 71 lat. I jest się poważnie chorym. Bo każdy, kto dokładnie przyjrzy się zdjęciom na ostatnim albumie gitarzysty lub prześledzi filmy promocyjne zrealizowane w studiu nagraniowym, zobaczy, że Clapton gra na gitarze, mając na dłoni specjalną rękawicę. Ogrzewa ona cały korpus, pozostawiając palcom swobodę.

O dolegliwości muzyka stało się głośniej, gdy przy okazji premiery swoje nowej płyty mówił o tym Jeff Beck, następca Claptona w The Yardbirds.

– Moje kłopoty zdrowotne zaczęły się od delikatnego bólu pleców – przyznał Eric w wywiadzie dla „Classic Rock". – Później symptomy narastały, aż zdiagnozowano u mnie neuropatię obwodową, czyli uszkodzenie nerwów obwodowych, co objawia się bardzo nieprzyjemnym mrowieniem, które biegnie od kręgosłupa do końca nóg. Z taką przypadłością stać i grać na gitarze jest trudno. Musiałem sobie to uświadomić, tak to jak to, że mój stan raczej nie ma szansy na poprawę.

Objawy choroby są naprawdę nieprzyjemnie. To nie tylko mrowienie, ale i drętwienie oraz pieczenie stóp. Przyczyną często bywa cukrzyca.

Miejmy nadzieję, że „I Still Do" nie będzie ostatnim albumem muzyka okrzykniętego kiedyś bogiem, mimo że on sam ma wiele pokory. Pamięta o tym, że prowadził rockandrollowy styl życia i przez wiele lat nadużywał używek.

– Miałem trzy wrzody i jeden z nich krwawił – wspominał. – Piłem wtedy trzy butelki brandy dziennie i brałem garściami kodeinę. Ponieważ wciąż muszę pamiętać, że wychodzę z alkoholizmu i uzależnienia od wielu substancji, cieszę się, że w ogóle żyję. Zgodnie ze wszystkimi prawami biologii powinienem być już bowiem martwy. Jednak z jakiegoś powodu zostałem wyrwany z paszczy piekła i dostałem kolejną szansę.

Reklama
Reklama

Hollywoodzkie wampiry

Brian Wilson, założyciel i lider The Beach Boys, podczas telewizyjnych wywiadów i koncertów naprawdę przypomina Leonida Breżniewa. Wykonując największe przeboje z przeszłości, praktycznie nie porusza się, twarz ma martwą, tak jak spojrzenie.

Wilson nie miał tak dużej odporności na używki jak Clapton.

A przecież w połowie lat 60. jego zespół The Beach Boys, gwiazda amerykańskiego surf rocka, była jedyną formacją, która w mniemaniu Amerykanów miała szansę pokonać brytyjską potęgę, czyli The Beatles. Tak się nie stało. Przygotowywane w pocie czoła superprodukcje przegrywały wyścig z czasem, którego kalendarz dyktowały premiery Lennona i McCartneya. Zawsze to, co zrobiło The Beach Boys, ukazywało się za późno. Lub nie ukazywało, bo nie miało to już sensu. Przyczyną była choroba psychiczna Wilsona wywołana przez narkotyki, w tym LSD brane od 1965 roku. W końcu Wilson musiał zrezygnować z występów w The Beach Boys. Wielokrotnie był bliski śmierci. Mało brakowało, a wyjechałby samochodem poza obręb klifu. Wykopał sobie nawet grób na domowych podwórku i żądał, żeby go tam pochowano. Umierał na raty, należąc do ekskluzywnego klubu pijaków i narkomanów Hollywoodzkie Wampiry, założonego przez gwiazdę horror rocka Alice'a Coopera. Cel członków klubów był jeden: ćpanie i upijanie się na umór. Wilson robił to w towarzystwie byłej konkurencji – Johna Lennona, Ringo Starra oraz Keitha Emersona. Sesje z LSD wyglądały następująco: Wilson miał wrażenie, że gra, tymczasem wydobywał z fortepianu jeden dźwięk. I tak na okrągło.

Zdarzało mu się nie wstawać z łóżka tygodniami. Jedyna droga prowadziła do lodówki i z powrotem do łóżka. Właśnie dlatego pierwsza żona muzyka zamontowała na drzwiach chłodziarki kłódkę. Kanadyjski zespół Barenaked Ladies stworzył nawet szyderczą frazę „Leżeć w łóżku jak Brian Wilson".

Do zdrowia psychicznego miał przywrócić Wilsona kontrowersyjny psychiatra Eugene Landy, który obiecywał muzykowi... cheesburgera w zamian za napisanie piosenki. Rodzina muzyka nie popierała jego metod pracy, brał też za swoje usługi 500 tysięcy dolarów rocznie i uznał się za członka The Beach Boys. Tymczasem psychotropy, które stosował, wywołały u Wilsona dyskinezę, czyli nieskoordynowane ruchy ciała. Po dwuletniej batalii sądowej Landy został odsunięty od swojego klienta i utracił licencję psychiatry. Wtedy Wilson zdobył się na odwagę i publicznie przyznał do schizofrenicznych objawów, napadów paranoi oraz powracających halucynacji.

– Moja depresja rozwinęła się tak daleko i głęboko, że nie byłem w stanie robić nic, nie mogłem nawet pisać piosenek, co było przecież moją największą pasją! – wyznał w wywiadzie. – Najgorsze jest to, że słyszę w mojej głowie obce głosy. Nasilają się w godzinach popołudniowych. Często ludzie wypowiadają negatywne opinie, podkreślając, że to symptomy nadchodzącej śmierci. A ja staram się tak nie myśleć. Kiedy słyszę głosy w mojej głowie, zaczynam śpiewać i śpiewam coraz głośniej. Zwłaszcza podczas koncertów. W domu gram na instrumentach. Wierzę też w siłę miłości. Całuję moją żonę i dzieci. Miłość pomaga w cierpieniu najbardziej. Pomagają mi przyjaciele. Są moimi aniołami stróżami. Wszystko to daje mi siłę. Jestem wtedy w stanie przewalczyć otępienie, jakie wywołują lekarstwa. Mam też od 12 lat bardzo dobrego psychiatrę. Żartuje i stara się mnie nauczyć dystansu do choroby. Namawia mnie, żeby głosy w głowie zacząć traktować jak przyjaciół. Na przykład pytać je, co u nich słychać. Kiedyś nie byłem w stanie zrobić nic. Teraz gram każdego dnia. Dokończyłem nawet album „Smile", co jest moim największym osiągnięciem.

Reklama
Reklama

To prawda. Płyta miała być wydana w 1967 roku. Choroba przesunęła premierę blisko o cztery dekady.

Uciekające kotlety

Ofiarą LSD stał się również Syd Barrett, założyciel najsłynniejszego zespołu progresywnego rocka, czyli Pink Floyd. Wskutek nadużywania narkotyków przegrał walkę o panowanie nad własnym życiem i zdrowiem psychicznym, a chociaż nagrał po wykluczeniu z Floydów solowe płyty – stracił wszystko. Problemem zasadniczym stało się nadużywanie LSD. Barrett odbywał każdego dnia nawet po kilka „kwaśnych podróży". W domu, gdzie mieszkał, można było się spodziewać, że nawet szklanka wody zaprawiona jest rozpuszczoną pigułką. Muzykowi, który stosował taką dietę, wystarczało sił, by wyjść na scenę. Jednak zamiast grać, stał z opuszczonymi rękami i gitarą zwieszoną z szyi. Urlop spędzony z lekarzem specjalizującym się w walce z nałogami nie przyniósł poprawy. Syd dosłownie chodził po ścianach.

Z dnia na dzień stawał się cieniem człowieka. Zapadał się w sobie w życiu prywatnym i zawodowym. Tymczasem jego zespół musiał koncertować, występować w telewizji i nagrywać. Potrzebował profesjonalisty. Dlatego pewnego dnia, jadąc na koncert, koledzy po prostu nie zabrali Barretta ze sobą. Zastąpił go David Gilmour i kariera  Pink Floyd bez Syda potoczyła się inną drogą: z grupy psychodelicznej stała się uosobieniem rocka symfonicznego.

– Choroba Syda to smutna historia – mówił mi David Gilmour. – Był poetą, założycielem Pink Floyd, współtworzył brzmienie grupy. Jego wpływ na mnie i pozostałych kolegów-muzyków jest tematem sporów naszych fanów do dziś.

Koledzy z zespołu poświęcili mu album i jego tytułową kompozycję „Shine On You Crazy". Temat skrystalizował się, gdy studio odwiedził tłustawy, łysiejący pan, z otępiałym wyrazem oczu. To był Syd Barrett, który wywołał wśród dawnych kolegów poczucie winy i wyrzuty sumienia. Czuli, że zaniedbali przyjaźń, poświęcili przyjaciela dla kariery. Dawid Gilmour próbował się dowiedzieć, co słychać. Barrett odpowiedział: „No, mam kolorowy telewizor i lodówkę. Trzymam tam trochę kotletów schabowych, ale one ciągle gdzieś znikają, więc stale muszę kupować nowe...".

Reklama
Reklama

Pokora wobec losu nie stała się domeną równolatka Claptona – Keitha Emersona, członka klubu Hollywoodzkie Wampiry. To był jeden z najwybitniejszych pianistów rocka progresywnego – znany z zespołów Nice i Emerson, Lake and Palmer. Jako gigant rockowej sceny stworzył jedną z najsłynniejszych rockowych grup, w której składzie znaleźli się pierwszy wokalista The King Crimson – Greg Lake, kompozytor „Lucky Man", i Carl Palmer, wcześniej grający z Arthurem Brownem. To właśnie Emerson Lake and Palmer otworzyło ostatni koncert Led Zeppelin w londyńskiej O2 Arena w 2007 roku.

Emerson wyczyniał prawdziwe muzyczne cuda. Na debiutanckiej płycie nawiązywał do Bacha, nagrywał rockową muzykę na kościelnych organach. Wielokrotnie inspirował się klasyką, o czym świadczyła m.in. płyta „Obrazki z wystawy". Emerson poza tym, że był wirtuozem, potrafił też pokazać się na scenie jako prawdziwy showman. Do jego popisowych sztuczek należało przesuwanie ciężkich, ponadstukilogramowych organów Hammonda. Inspirował się występami Jima Hendrixa i tak jak on niszczył w spektakularny sposób instrumenty.

Fani znali Emersona jako muzycznego herosa i siłacza, tymczasem i jego dopadły problemy związane ze sztywnieniem ręki. W przypadku pianisty okazało się to zabójcze. Dosłownie. Trawiony depresją Emerson tuż przed rozpoczęciem tournée po Japonii sięgnął po pistolet i strzelił sobie w głowę. Jak zwykle okazał się skuteczny.

Peter Green był w latach 60. jednym z największych blues-rockowych gitarzystów. O skali jego talentu świadczy fakt, że zastąpił w The Bluesbreakers Johna Mayalla samego Erica Claptona. To wtedy, nawiązując do słynnego napisu w londyńskim metrze o treści „Clapton jest bogiem" – napisano „Bogiem jest Green". Wraz z kolegami z zespołu Mayalla Green założył Fleetwood Mac. Wszystko układało się znakomicie do czasu, gdy został zaproszony na LSD-party w komunie hipisowskiej w Monachium. Green wspominał, że grał wtedy najbardziej uduchowioną muzykę w swoim życiu, niestety, skutki były podobne jak u Syda Barretta, choć nie tak katastrofalne. Schizofrenia robiła postępy stopniowo. Wybitny gitarzysta zdążył odejść z Fleetwood Mac i nagrać jedną solową płytę o znamiennym tytule „The End of the Game", po czym z przerwami oddawał się kuracjom psychiatrycznym, w czasie których leczono go m.in. elektrowstrząsami. W tamtym czasie popadał w letarg, widywano go, jak bezsensownie snuje się po cmentarzach. W 1977 roku został aresztowany za groźby z użyciem broni pod adresem swojego księgowego. Po roku rozpadło się jego małżeństwo. Green wrócił na scenę po długiej kuracji i nagrywał do połowy lat 80. solowe płyty, ale dawnej pozycji nie odzyskał. W 1984 roku oświadczył, że środki farmaceutyczne, jakie stosował, by zmniejszyć skutki schizofrenii, uniemożliwiają mu koncentrowanie się na graniu. Względną harmonię osiągnął dzięki opiece rodziny. Mógł przynajmniej wrócić do koncertowania.

Dawny przyjaciel Petera Greena Mick Fleetwood to współzałożyciel i perkusista Fleetwood Mac. Znany m.in. z bestsellerowego albumu „Rumors". Mając niespotykanie wysokie dochody i konsumując kokainę wartą wiele tysięcy dolarów miesięcznie, zdecydował się na wielomilionowe inwestycje w nieruchomości. Jak sam podliczył, jego wszystkie wydatki na narkotyki wyniosły łącznie około 8 mln dolarów, co nie tylko wpędziło muzyka w kłopoty psychiczne, ale i naruszyło stabilność sytuacji finansowej. Fleetwood ogłosił bankructwo w 1984 roku i dopiero w 1991 roku stanął na nogi, rozpoczynając nowy etap kariery, wolny od uzależnień. Miał szczęście.

Reklama
Reklama

Skutki głośnego grania

W tytułowej piosence nowej płyty AC/DC „Rock or Bust" wokalista Brian Johnson śpiewa: „Jesteśmy gitarowym zespołem/Gramy na całym świecie/Dziś wieczorem zagramy głośno (...) Wierzymy w rocka/To czad lub zniszczenie".

Setki stojących wokół sceny kolumn oraz zestaw nasłuchowy montowany wprost do uszu doprowadził muzyka w 68. roku życia na skraj głuchoty. Wydawało się, że Johnson jest od 1980 roku mężem opatrznościowym zespołu, co gwarantował jego spokojny tryb życia. Pomógł powstać grupie jak Feniksowi z popiołów, gdy w wyniku hulaszczego trybu życia zmarł pierwszy wokalista Bon Scott. To właśnie z Johnsonem grupa nagrała swoją najsłynniejszą płytę „Back in Black" sprzedaną w 50 mln egzemplarzy. Tournée „Rock or Bust" pobiło rekord frekwencji oraz tempa sprzedaży. Tylko w 2015 roku 2,3 mln fanów wydało na bilety 180 mln dolarów. Ale w trakcie tournée musiał zrezygnować z występów, gdy lekarze stwierdzili, że kontynuowanie ich może zakończyć się całkowitą utratą słuchu.

Nie da się wykluczyć, że Johnson okaże się jednym z nielicznych artystów, którym utratę zdrowia w wyniku rockandrollowego stylu życia przywrócić mogą nowe technologie. Brian Johnson spotkał się już ze Stephenem Ambrose'em, ekspertem w dziedzinie audiotechnologii. Dzięki skonstruowanemu przez niego urządzeniu możliwe jest odtwarzanie pełnego zakresu dźwiękowego bez narażania ucha na niszczące słuch działanie słuchawek.

– Urządzenie działa i nie można tego podważyć – stwierdził Brian Johnson po spotkaniu. – Byłem naprawdę poruszony i zaskoczony, gdy mogłem znowu słyszeć muzykę w taki sposób, w jaki ją odbierałem parę lat temu. Nie mogę się doczekać momentu, gdy sprzęt zostanie zminimalizowany do takich rozmiarów, że będę go mógł używać w każdej sytuacji, od normalnej komunikacji, przebywania w głośnych restauracjach, aż do występów na scenie.

W składzie zespołu, w którym wokalistą jest Johnson, mógłby zagrać Eric Clapton, Peter Green, Brian Wilson, Mick Fleetwood. Nazwę mogliby zapożyczyć od polskiej formacji i nazwać się: Kasa Chorych. Swój koncert mogliby zadedykować wszystkim tym, którym zniszczone zdrowie złamało życie i kariery. Repertuar? Hendrix, Joplin, Morrison, Cobain, Winehouse.

Reklama
Reklama

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Stara-Nowa Pastorałka”: Chrześcijanie mieli poczucie humoru
Plus Minus
„A.I.L.A.”: Strach na miarę człowieka
Plus Minus
„Nowoczesne związki”: To skomplikowane
Plus Minus
„Olbrzymka z wyspy”: Piłat wieczny tułacz
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Michał Zadara: Prawdziwa historia
Materiał Promocyjny
Działamy zgodnie z duchem zrównoważonego rozwoju
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama