Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł w świąteczny poniedziałek, 28 marca, we własnym domu w Sopocie, nie w Puckim Hospicjum pw. św. Ojca Pio, które przed laty stworzył i do końca prowadził. To było dzieło jego życia, niebawem chciał tu zbudować jeszcze oddział geriatryczny, dlatego powtarzał, żeby po wszystkim bardziej niż o nim pamiętać właśnie o hospicjum, które wymaga zachodu, uwagi i pieniędzy.
Księdza pokonał – o ile to właściwe słowo – glejak mózgu, z którym walczył od kilku lat, mimo że przy pierwszej diagnozie lekarze dawali mu pół roku życia. To była fascynująca potyczka, o której ksiądz opowiadał mi w długim wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy”. Na rozmowę zgodził się bez oporów, choć pismo jest prawicowe, a on lewicujący – na takie dictum obruszył się zresztą, bo „ksiądz przede wszystkim powinien być katolicki”! Podobnych bon motów w trakcie naszego wywiadu – w innych było podobnie – znalazło się wiele: ksiądz Kaczkowski porażał błyskotliwością, wiedzą i humorem.