Piotr Marecki. Maskotka z dolarami

Sklepowa chce wiedzieć, czy domu jako nowożeniec nie chciałbym kupić – tutaj, w samym centrum wioski. Ma na sprzedaż. Trzy komnaty i piece są. Ja, że chętnie obejrzę i jaka cena w euro. Sklepowa, że w euro to nie umie podać, ale w dolarach to myślała o pięciu tysiącach.

Publikacja: 23.07.2021 18:00

Huculszczyzna. Dobrze, że to nie jest Polska. Państwo polskie nie jest jeszcze dojrzałe, żeby takimi

Huculszczyzna. Dobrze, że to nie jest Polska. Państwo polskie nie jest jeszcze dojrzałe, żeby takimi obszarami zarządzać. Tutaj państwo jest natomiast tak słabe i nieudolne, że zostawia to w spokoju

Foto: Shutterstock

A teraz, jak proponował Jurko, odpoczynek, podróż poślubna, dwa dni aklimatyzacji, taki rys, że jesteśmy tutaj sami, nie ma turystów – zwracam się do Oli.

Wyciągam się wygodnie, patrzę po okolicy. Po górach chodzą ludzie, krowy i konie. Słychać tartaki. Spoglądam w dół. Z daleka widzę idącą postać. Niski mężczyzna ubrany w moro skacze przez zagrody oddzielające łąki i mieszkające na nich krowy, konie, ludzi. Kieruje się do naszego domu. Odkładam laptop i wstaję, żeby się z nim przywitać.

– Mychajło, Misza – przedstawia się. – A Jurko jest?

– Ujechał w Tarnopil w szest hodin – odpowiadam, starając się naśladować basic ukraiński.

– A ujechał. A wam jak?

– Ja Piotr, Petr.

– A, Petro. Jak Petro, pierwszy car. Ja znam historię.

Wczoraj zszedł z Czarnohory, z czterdzieści kilometrów schodził za grzybami i jagodami. Pytam go o mundur, mówi, że zdobył za Sowieta, jak służył w wojsku. Ja, że słyszałem od Jurka, że na fujarce umie grać i śpiewać o lokalnych bohaterach. O Doboszu. I czyby nam nie zagrał. Bo my w podróży poślubnej – wskazuję na obrączkę.

– Wszystko jasne. Romantika. Ja taki psycholoh.

Misza pakuje się do domu, do kuchni. Nieporządek po nocy, wszędzie na podłodze leżą chusteczki, ubrania, laptop Oli. Na łóżku leży Ola, widać jej majtki z Nowego Jorku.

Przedstawiam ją Miszy:

– Aleksandra!

– Aleksandra też caryca była. Ty Pioter Pierwoj. A to Aleksandra caryca.

Ola podkur...

Próbuję jej wytłumaczyć, że grajek sam wparował, lecz i tak ma pretensje, że nie przygotowałem jej na gościa. Zapewniam, że wszystko będzie dobrze. Uspokajam.

Tymczasem Misza znajduje fujarkę. Bierze ją do ręki:

– Ja ją sam zrobił, dał Romanowi, baćce Jurka – mówi.

– A może pójdziemy pograć na zewnątrz? Widoki pooglądamy, muzyki posłuchamy? – proponuję.

– Ja tylko tutaj w domu mogę, bo tam to od razu zobaczą lornetkami sąsiedzi, że gram, doniosą, będą plotkować. Wszędzie lornetkami patrzą.

I pokazuje gest śledzenia przez lornetkę.

Zaczyna grać. Albo stoi i gra, albo stepuje, grając. Kiedy zagra jeden kawałek, śpiewa zwrotkę, którą zagrał. W końcu uznaje, że to nie do końca działa. Bo jednak słowa i muzyka powinny iść równolegle. Próbuje nas nauczyć słów, lecz żadne z nas nie umie śpiewać po huculsku. Ola ledwie mówi. Wreszcie Misza daje sobie spokój. Odkłada fujarkę i oznajmia, że będzie szedł do sklepu.

– Jutro święto, służba w cerkwi. Magazyn będzie nieczynny.

– A jakie święto? – pytam.

– Ja psycholoh, nie ojciec – rzuca Misza.

– Ale tak jak stoisz, w tym moro, na służbę idziesz? Tak można iść? Co by ojciec zrobił, jakbyś poszedł w tym?

– Takie oczy by wywalił, ale z cerkwi by nie wyrzucił.

Tłumaczę mu, że mam całą listę lekarstw do kupienia i chleb, masło. I może mógłbym pójść z nim? Zaprasza.

U nas wszystko można

Wyjmuję na podłogę ubrania z plecaka, wkładam dżinsy, ze stołu biorę kartkę i hrywny. Idę za nim.

Misza idzie cały czas skrótami, ścieżkami. Skacze przez zagrody. Ja z plecakiem nie mam szans, więc powoli wspinam się i przełażę między krowami i końmi.

Opowiada, że ma dwóch synów. W Polszy, we Francji. Tam jeżdżą. Teraz jednak siedzą tutaj, w Szepicie.

Ostrzega, żeby się nie kierować na lewo od zagrody, bo tam skarpa i wiele metrów w dół można spaść do potoka. Pokazuje mi rękami, jak leci się do potoka.

Już po przejściu przez wodę zagaja, czy palę papierosy.

– Chcę żyć dziewięćdziesiąt lat, więc nie palę – tłumaczę mu.

On – że sobie zapali. Wyjmuje z kieszeni paczkę, z niej ostatniego papierosa. Wkłada do ust, rzuca paczkę na drogę między kamienie. Podnoszę po nim opakowanie i wkładam do plecaka. Zapala papierosa. Objaśnia mi, co jest po drodze: gdzie tartak, kto gdzie mieszka, kto co hoduje. Co jakiś czas wspomina, że był w Polsce w Górze Kalwarii i że tam taki duży hotel był, droga i pan Grzegorz, który go tam zawiózł.

Skrótami docieramy do sklepu. Przed sklepem dwóch chłopaków z autem, znowu na polskich rejestracjach. Tym razem Gdańsk. Witamy się z nimi. Wchodzimy.

Misza na wstępie wyjmuje pieniądze i oddaje sklepowej. Ta otwiera zeszyt i skreśla cyferki. Następnie Misza kupuje duże piwo Lwowskie w plastiku, które chowa do reklamówki, i piwo w puszce – do wypicia na miejscu. Chce wódkę, ale na kreskę i sklepowa mu odmawia.

Przedstawia mnie, sklepowa odpowiada, że ja już przedstawiony wczoraj przez Jurka.

Kupuję chleb, masło, czosnek i cebulę, olej do smażenia kukurydziany. Pytam o ziemniaki, lecz sklepowa mówi, że po ziemniaki i inne warzywa aż do Kołomyi. Oni mają tutaj tylko cebulę i czosnek. Proszę o najlepsze ukraińskie cukierki na spróbowanie. Sklepowa poleca mi truflowe.

Pytam o wódkę. Odpowiada, że ma brzoskwiniową, ale na zapleczu. Może przynieść.

– Najlepsza, ukraińska.

Sto hrywien. Brzoskwiniowa.

– A taka brzoskwiniowa będzie pasować do sała? Ono przecież słone.

– Jak najbardziej, bo to ukraińska. Naturalna, dobra do sała – odpowiada sklepowa.

Biorę, proszę jeszcze o wodę gazowaną o smaku winogron. Podoba mi się, że w środku jest rurka do picia. Mówię im, że pokażę żonie jako przykład zmarnowania plastiku. Oni – że to dla dzieci, jak odkręcę, to ta rurka wyskoczy sama z butelki.

Widzę, że przy wejściu stoi mały ekspres do kawy, obok niego kawa i kubki. Ciekawi mnie, czy można tutaj kawę zamówić.

– U nas wszystko można. To taka kawiarnia. I wypić można: w środku albo na zewnątrz – odpowiada sklepowa.

Zamawiam kawę. Pytam o lekarstwa dla Oli i o to, czy w tym drugim budynku jest apteka. Jurij twierdził, że tam można coś kupić. Wyśmiewają mnie.

Pokazuję sklepowej na obrączkę, że zaraz po ślubie przyjechaliśmy, a żona chora. Mówi, że rozumie.

– Taka romantika – dodaje Misza. A sklepowa, że zaraz przyniesie mi lekarstwa z domu, od córki, i mi je da, żebym zaniósł żonie. Chce też wiedzieć, czy domu jako nowożeniec nie chciałbym kupić – tutaj, w samym centrum wioski. Ma na sprzedaż. Trzy komnaty i piece są. Taki sam jak dom Jurija. Ja, że chętnie obejrzę i jaka cena w euro. Sklepowa, że w euro to nie umie podać, ale w dolarach to myślała o pięciu tysiącach. Piję kawę, gadam z Miszą i ze sklepową, która obsługuje kolejnych klientów.

W rogu widzę wielkie beczki. Podchodzę do nich, a w nich cukier, sól i coś żółtego. Pytam, co to. Oni, że mąka kukurydziana, że to u nich powszechne, że robią z tego banosz na kaszy i ze śmietaną.

– Chętnie kupię, spróbujemy zagotować na wodzie – napalam się.

– Oj, nie, nie, na wodzie to smakować nie będzie, to na śmietanie – ostrzega.

– A to może poproszę Paraskę albo Dasz, żeby nam śmietanę przyniosła, to zrobimy sobie na śmietanie.

– Oj, nie, to na pewno nie wyjdzie. My panu nie sprzedamy, ale niech pan poprosi Paraskę, żeby panu zrobiła i przyniosła.

– Czyli nie sprzedacie?

– Nie sprzedamy, lepiej Paraska albo Dasz niech zrobi.

Piję kawę, klientów nie ma, więc sklepowa biegnie do siebie, do wielkiego huculskiego domu, i przynosi cztery tabletki Nurofenu z nazwą napisaną cyrylicą. Podaje mi. Bardzo jej dziękuję. Mam zabrać plecak i iść z nią i Miszą do domu, który wystawiony jest na sprzedaż. Otwiera, pokazuje mi jedną izbę, zachwala, że jest piec. Pokazuje drugą izbę, też zachwala, że jest piec. Robię zdjęcia obrazom w domu, zdjęciom, maskotkom. Sklepowa widzi, że interesują mnie maskotki huculskie, bierze jedną z nich z pieca i wręcza mi.

– To jest huculski domowek, on szczęście przynosi. Widzisz? Po to ma te dolary wpięte, po to jabłka, bo to i urodzaj, i dużo pieniędzy w domu. Dla was z żoną, żebyście szczęście mieli. – Wręcza mi domowka.

– Bardzo dziękuję, na pewno wyeksponujemy na widocznym miejscu w mieszkaniu, nie wiem tylko, czy nie pożrą go koty – odpowiadam.

Okrążamy dom, żeby zobaczyć trzecią izbę. Sklepowa otwiera drzwi, a tam stajnia, gdzie stała krowa. Wyjaśnia, że to do remontu. Trzeba by tak samo jak u Jurka, bo tam, gdzie sypialnia u Jurka, tam też kiedyś stajnia była. Teraz zmienione.

Pytam o wodę.

– Wody nie było i jak żeśmy tu mieszkali, to nosiliśmy z rzeki, a rzeka zaraz obok płynie. Teraz w nowym domu to mamy i wodę, i banię, ale tutaj to nie mieliśmy.

Widzi, że pod sklepem gromadzą się klienci, więc stwierdza, że będzie szła. Mam się zastanowić, pięć tysięcy dolarów. Mówię jej, że nie zamierzaliśmy tutaj domu kupować. Poza tym my z Polski, więc z pewnością to się nie da tak prosto.

– Jak to się nie da? Jak Ukraińcy kupują w Polsce, to czemu się nie da kupić dla Polaka w Ukrainie?

Żegna się z nami i prędko wraca do sklepu.

Zabieram domowka i idę w kierunku auta. Misza pomaga mi nieść jajka.

Wkładam domowka do opla, zajmuje całe siedzenie. Z samochodu zabieram jeszcze buty, koc i idziemy do góry.

Soda i napariłka

W domu tłumaczę Oli, że nie ma lekarstw, nie ma apteki. Za to pani sklepowa chciała nam dom sprzedać i domowka dała. Ola wybija mi to z głowy, bo to by była gentryfikacja Huculszczyzny, i w ogóle zapomnij.

– Możesz najwyżej na swoją wioskę wrócić, tę, na której się wychowałeś. A nie do Hucułów. Co ty, Shuty, jesteś, że tak chcesz gentryfikować?

– Spoko, spoko. A jeszcze Misza proponuje jutro hang out, że on nam zrobi jutro wycieczkę po połoninach i pokaże domy na sprzedaż, ale wysoko w górach.

– Krainę z nich widać – dodaje Misza.

Tłumaczę Miszy, że Ola jest chora. Może we wsi jest jakiś znachor, lekarz? Kiedy ja mówię „chora", Misza zaczyna opowiadać o Górze Kalwarii, że był tam, że jest tam hotel i pan Grzegorz.

– Ty nie mów „chora", bo to góra po ukraińsku, więc Misza myśli, że gadasz o tej Górze Kalwarii – poucza Ola i pyta inaczej: – A ty był u doktora?

– Nie był i nie bude! Żenka mówi, żebym w łóżku leżał. Ni ch... mi to nie dało. A ja do riczki. Soda i napariłka.

– Soda i napariłka? – powtarza Ola. – Muszę spróbować.

W Polsce już kapitalizm za bardzo

Proponuję, że otworzę tę brzoskwiniową wódkę. Napijemy się po jednym.

– Ale tylko po jednym. Bo na co dzień ja nie piję. A na naszej swatbie piłem kiwi samogon. Smakował jak benzyna i piekło – opisuję.

Misza wskazuje na wątrobę, łapie się za nią. Zaraz po tym skacze z radości. Stwierdza, że poczęstunek musi być i żeby przynieść z domu sała, chleba, cebuli.

Przynosimy zakuskę na deskach, nóż, kroję sało. Nalewam kieliszki.

– Codziennie jecie sało? – pytam.

– Jak przychodzi jesień, ja sobie kupuję wędzone. Takie jak w magazynie było.

I za chwilę:

– A na Huculszczyźnie wy byli?

– Nie byli. Znamy tylko Jurija. Jurij mówił, że sało to jak smarowanie w samochodzie.

– Jurko ma rację! Napijmy się! Za realizm.

– A jest tutaj ktoś, kto nie je sała? – dociekam.

Misza długo myśli.

– Tutaj nie. Może w Kołomyi ktoś?

Pijemy i przegryzamy sałem.

Po toaście Misza wyznaje, że nie wierzy w tego domowka, co nam sklepowa dała. To tylko taka tradycja, dlatego napił się za realizm.

– To taka romantika – przedrzeźniam go. – A wy, jako Huculi, to identyfikujecie się z ukraińskimi sprawami? Chodzicie głosować?

– Ja byłem na wierchu i nie poszedł głosować.

– Czyli jednak anarchiści – ocenia Ola. Wstaje. – Wy sobie imprezujcie, a ja, skoro nie ma lekarstw, pójdę poszukać babki lancetowatej na łąkach.

Odchodzi kawałek od chaty, schyla się i szuka ziół.

Misza wznosi kolejny toast:

– Za lubow – proponuje.

Pijemy.

– My myślimy, że u was raj. A w Polsce już kapitalizm za bardzo.

– Ja bym z Polszy kupony przywoził – mówi Misza i znowu podnosi kieliszek.

– Nie warto – odpowiadam. – Za co teraz?

– Za znakomstwo.

Pijemy.

– Wy tu macie raj – powtarzam. – Złe powietrze w Krakowie. W Kalwarii też powietrze złe. Wszędzie złe.

Wraca Ola, pokazuje na liście, które nazbierała, i zapowiada:

– A teraz idę przygotować sobie napariłkę i wywar z tej babki.

Znika w kuchni.

Tym razem ja proponuję:

– Za wstreczu.

– Żeby Bóg długie życie dał. Żebyśmy nie pomarli wcale.

– Czyli za „forever young"!

Pijemy.

Kończy się butelka. Prawie już nie rozumiem, co Misza do mnie mówi. Po chwili znów nalewam:

– To teraz toast za co?

– Za psycholohię.

– A macie duchy?

– Duchy nie żywut. Ja duch – bełkocze Misza.

– To romantika twoja – komentuję.

– Nie ma tu ducha.

– A jest tu jakiś szaman?

– Ja nie szaman!

Z Miszą już nie da się rozmawiać. Wchodzę do kuchni, Ola klęczy nad miednicą, na głowę ma założony ręcznik.

– Aaaaa, nie przeszkadzaj mi – wrzeszczy.

Wracam więc do Miszy:

– A jest tu jakiś znachor? Żeby Oli dał zieleninę, zioła? Albo coś na moje pieczeni?

– Nie ma.

– A homoseksualizm tutaj jest na Huculszczyźnie? – pytam.

– Tutaj nie. Ale może ktoś w Kołomyi? – mówi powoli.

Misza jest już kompletnie pijany. Próbuję się z tego picia wymiksować, bo chciałbym iść spać. Kilka razy daję mu znać, żeby już poszedł. Koniec butelki oznacza, że czas kończyć hulankę, i najlepiej niech też idzie spać. Siadam na leżaku obok, wyciągam się. Widzę, że podchodzi do mnie. Siada na leżaku. Nachyla się nade mną. Jest bardzo blisko.

W pewnym momencie zauważam, że z palca leci mu krew.

Jest na mojej koszuli i na spodniach. Pokazuję mu palec. Dziwi się. Wkłada do ust i zaczyna ssać.

Ten palec jakoś przekonuje go, żeby już iść. Oznajmia, że ma jeszcze jakieś pieniądze i idzie do sklepu po alkohol. Będzie tu wracał.

Pokazuję Oli ślady krwi Miszy na mnie.

– Ale z tego byłby horror home invasion. Przyjeżdżają Polacy na taką ukraińską głuszę. Ukrainiec ich zostawia z Hucułami. A ci zaczynają się mścić za to, że kiedyś któryś został stąd przegoniony. Zjawia się jeden i celowo zostawia na ubraniu Polaka krople krwi. Polacy nie znają ścieżek wokół, tych zagród, więc nie potrafią uciekać i się kryć. Poza tym są spici samogonem.

Ola w łóżku, więc stwierdzam, że zamknę cały dom. Okiennice też założę.

– Przyniosę jeszcze wody ze źródełka i idę spać.

Chwilę śpię, lecz zaraz słyszę tarabanienie. Misza wali w drzwi i okiennice, nie otwieramy. Po paru minutach odpuszcza.

Zasypiamy z Olą przytuleni.

Kolonializm, gentryfikacja i Zakopane

Ranek. W wiosce cicho, nie pracują tartaki. Święto.

Wstaję. Ola już krząta się po kuchni. Umawiamy się, że ja robię kawę, ona spróbuje usmażyć ser w panierce – do kanapek. Wynoszę leżaki na łąkę przed domem i rozstawiam kubki z kawą, sało, deski do krojenia sera. Przez nasze podwórko idzie sąsiad z dwoma wiadrami – do źródełka, po wodę. Za chwilę wraca z pełnymi.

Ola wychodzi z panierowanym serem.

Rozkładamy na talerzach. Jemy powoli i rozmawiamy.

Ola po raz kolejny mówi, że tutaj jest ładnie i że to dobrze, że Huculszczyzna jest pod Ukrainą. Jeszcze raz hejtuje mnie za pomysł kupienia tutaj domu, że to kolonializm, gentryfikacja i że Zakopane chcę z tego zrobić.

– Zaraz ci tu zbudują drogę, turyści przyjadą i w centrum Szepitu zaczną sprzedawać figurki z gier komputerowych. Dobrze, że to nie jest Polska. Państwo polskie nie jest jeszcze dojrzałe, żeby takimi obszarami zarządzać. Tutaj państwo jest natomiast tak słabe i nieudolne, że zostawia to w spokoju. Polacy to, po pierwsze, chcieliby ich nawrócić na katolicyzm. Po drugie, jakby to było w Unii, to mafia włoska by kupiła i ludzie by się wynieśli.

Zgadzam się, dodaję jednak, że niekoniecznie musielibyśmy być kolonizatorami. Może bardziej w kluczu, żeby tę kulturę w Polsce pokazać.

– No, ale to w takim razie drugie Bieszczady i Beskid Niski tu zrobisz. Ostukasz mi plecy, żeby wydzielina się oddzieliła od oskrzeli? – dodaje.

Radzę, żeby się sama ostukała – drewnem. Pewnie bardziej naturalne to będzie.

Fragment książki Piotra Mareckiego „Romantika", która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne. Śródtytuły pochodzą od redakcji

A teraz, jak proponował Jurko, odpoczynek, podróż poślubna, dwa dni aklimatyzacji, taki rys, że jesteśmy tutaj sami, nie ma turystów – zwracam się do Oli.

Wyciągam się wygodnie, patrzę po okolicy. Po górach chodzą ludzie, krowy i konie. Słychać tartaki. Spoglądam w dół. Z daleka widzę idącą postać. Niski mężczyzna ubrany w moro skacze przez zagrody oddzielające łąki i mieszkające na nich krowy, konie, ludzi. Kieruje się do naszego domu. Odkładam laptop i wstaję, żeby się z nim przywitać.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Czechowicz. 20 i 2”: Syn praczki i syfilityka
Materiał Promocyjny
Gospodarka natychmiastowości to wyzwanie i szansa
Plus Minus
„ale”: Wschodnia aura
Plus Minus
„Inwazja uzdrawiaczy ciał”: W poszukiwaniu zdrowia
Materiał Promocyjny
Suzuki Vitara i S-Cross w specjalnie obniżonych cenach. Odbiór od ręki
Plus Minus
„Arcane”: Animowana apokalipsa
Materiał Promocyjny
Wojażer daje spokój na stoku