Po tej dech zapierająco pogardliwej, obraźliwej dla inteligencji czytelnika konstatacji, po tych bezczelnych oskarżeniach, po własnych obłudnych argumentach, autorzy narzekają, że debata jest „wyznaczana przez uprzedzenia i nierzetelne argumenty”. Po czym oświadczają: „Polacy nie zasługują na stosowanie wobec nich tak prymitywnej socjotechniki”. Lecz najbardziej osłupiające jest jedno z końcowych zdań, utrzymane w tonie pogardy, od którego zaczęli: „Apelujemy więc, by ton i kierunek dyskusji nie był wyznaczany przez osoby, które po trzech latach członkostwa w Unii nadal nie rozumieją, co oznacza być państwem członkowskim oraz nowocześnie, po europejsku myśleć o Polsce i jej przyszłości”.
Warto dodać, że obywatele państwa założycielskiego Unii Europejskiej, czyli Francji, w referendum odrzucili konstytucję. Widać Francuzi też nie rozumieją, biedacy, co oznacza być państwem członkowskim; ich też trzeba nauczyć. Holendrzy i Duńczycy także mogliby się dokształcić.Przykro nam, przeciwnikom Karty, żeśmy tacy tępi i nic nie rozumiemy. Zawsze jednak staraliśmy się, i staramy się nadal, myśleć normalnie, to znaczy racjonalnie, nie zaś „po europejsku”. Staramy się też nie „debatować w sposób obraźliwy, pogardliwy i infantylizujący dla naszego rozmówcy.
Wróćmy na chwilę do traktatu-który-nie-jest-konstytucją – tego traktatu, w którym wszystko najważniejsze jest „zamaskowane i zatajone” i który „miał być niezrozumiały”, lecz który mimo to państwa europejskie podpisały w miniony czwartek w Lizbonie – nie dopuściwszy do referendum w tej sprawie. W Polsce, o ile wiem, nie było ruchu domagającego się referendum; w ogóle mało o tym traktacie mówiono. A posuwa się on niezwykle daleko na drodze do pełnej europejskiej integracji. Otwiera drogę do stworzenia stanowiska stałego europejskiego prezydenta (który zamiast głów państwa negocjowałby z Komisją), europejskiego ministra spraw zagranicznych i ogromnego europejskiego korpusu dyplomatycznego; obdarza Unię osobowością prawną, co pozwala jej podpisywać umowy i traktaty.
Wprowadza, w znacznej ilości spraw, zasadę głosowania większościowego i pozwala na likwidację weta (wskutek czego przeciwnikom jakiegoś proponowanego prawa będzie trudniej je zablokować). W wielu sprawach daje większą władzę Parlamentowi Europejskiemu, który wskutek tego będzie mógł blokować decyzje głów państw. W większości spraw definiuje władzę Unii i poszczególnych państw jako „wspólną”, ale mówi, że poszczególne państwa mogą w tych sprawach podejmować decyzje, tylko jeżeli Unia się od podjęcia decyzji wstrzymuje. Powołuje europejskiego prokuratora. Otwiera drogę do stworzenia europejskiej armii (cel, który potwierdzili w tym roku między innymi Sarkozy i Merkel). Wprowadza większościowe głosowanie w sprawie pomocy humanitarnej (co może być podstawą takich decyzji, czy należy, na przykład, dalej finansować rząd palestyński po dojściu do władzy Hamasu).
Traktat wymaga od państw Unii konsultacji z Radą Europejską przez podjęciem jakichkolwiek kroków w polityce zagranicznej; wymaga też wspólnej polityki imigracyjnej i ustanowienia praw, których celem byłaby integracja imigrantów, a także daje Unii prawo ustalania praw obywateli państw trzecich zamieszkałych legalnie w jednym z państw Unii. Istniejąca już instytucja Eurojust – grupa sędziów unijnych – będzie mogła wszczynać śledztwa przeciwko obywatelom państw unijnych. Unia będzie mogła definiować, co jest przestępstwem, i ustalać minimalne i maksymalne wyroki więzienia.
Polska, tak samo jak inne państwa Unii, ma prawo kwestionować korzyści większej integracji i federacji politycznej; ma prawo sprzeciwiać się woli niewybranych przez nikogo biurokratów. Wśród Polaków zdaje się panować powszechne przekonanie, że Polska, sprzeciwiając się Karcie, zachowuje się w Europie jak niegrzeczne dziecko u cioci na imieninach; że się kompromituje. Niektórzy sądzą nawet, że Polska nie może sobie na takie wybryki pozwolić: że Unia narzuci jej kary, postawi do kąta, pozbawi deseru. Może nawet wyrzuci, jeśli Polska będzie za bardzo podskakiwać.
Nie jest tak. Unia od początku lubiła odpowiadać na sprzeciw groźbami końca cywilizacji (Margot Wallström w pamiętny sposób groziła, że odrzucenie konstytucji będzie klęską, ponieważ tylko konstytucja może nas ochronić przed… holokaustem.) Nikt nie może nikogo znikąd wyrzucać. A Polska nie jest odizolowana; kwestionowanie korzyści większej integracji nie jest żadną aberracją właściwą tylko Polsce i Wielkiej Brytanii ze swoją słynną niespisaną konstytucją.
Niektórzy zdają się sądzić, że lepsze prawo narzucane przez biurokratów z Brukseli (bo „europejskie”, bo „cywilizowane”) aniżeli prawo polskie (bo „ciemne”, bo „zacofane”, bo „prymitywne”). Mówią tak tylko ci, co mają dla Polski i Polaków głęboką pogardę. Polsce, tak samo jak każdemu krajowi, należy się możliwość podejmowania własnych decyzji – w demokratyczny sposób. Nie tylko Anglia ma prawo dbać o suwerenność swojego parlamentu.
Kolejny powód niechęci do sprzeciwu, często w Polsce spotykany i też wyraźnie podzielany przez wspomnianą trójkę autorów, wiąże się z niechęcią do grup, które taki sprzeciw wyrażają. Że to antysemici, faszyści, nacjonaliści, fanatycy; że czarnosecińcy; że ksiądz Rydzyk. (Możliwe, że to jest właśnie ta „ideologia”, którą ponoć wyznają wszyscy przeciwnicy Karty.)
Wydaje mi się jednak, że nie powinniśmy rezygnować z opinii, którą uważamy za słuszną, tylko dlatego, że nie podobają nam się ludzie, którzy ją podzielają. We Francji przed referendum była obawa, że odrzucenie konstytucji zostanie odebrane jako świadectwo francuskiego „szowinizmu” i „ksenofobii”; tak nie było.
Czasem też ludzie się obawiali, że głosując „nie”, znajdą się w „niesmacznym” towarzystwie (np. komunistów albo radykalnej prawicy). Skutek odrzucenia konstytucji był jednak taki, że towarzystwo to zostało osłabione i zmarginalizowane, nie zaś wzmocnione. Jeśli ksiądz Rydzyk sądzi, że 2 + 2 = 4, nie stanowi to dobrego powodu, by tej prawdzie przeczyć.
Nie ma też podstaw, by sądzić, że przyznając ją, jakoś mu pomagamy czy „idziemy na rękę”. Zdarza się, że wskutek swoich opinii na różne tematy znajdujemy się w towarzystwie, które nam nie odpowiada. Trudno. Niezależność myślenia i uczciwość intelektualna miewają takie skutki. Trzeba się z nimi pogodzić.
Inna często spotykana obiekcja jest taka, że Polska potrzebuje Europy, by się bronić przed Związkiem Sowieckim – przepraszam, przed Rosją. Ale Unia nie wykazała jak dotąd najmniejszego entuzjazmu do potępiania Rosji za cokolwiek. Przeciwnie, mizdrzyła się do niej. Wprawdzie wyraziła zaniepokojene wynikiem ostatnich wyborów (choć Sarkozy zadzwonił do Putina z gratulacjami), ale wolno wątpić w jej determinację, by się Rosji na dłuższą metę sprzeciwiać. Zresztą obrona przed Rosją należy do NATO i sama Europa liczy na NATO, żeby się przed nią bronić.We wszystkich krajach Unii istnieją ruchy sprzeciwiające się dalszej integracji, kwestionujące wielomiliardowe unijne wydatki i żywiące niechęć do ustawodawstwa europejskiego, które w każdej dziedzinie życia coraz bardziej nas przytłacza. Jeżeli trzeba coś jasno powiedzieć, to właśnie to.
Agnieszka Kołakowska jest tłumaczką i publicystką. Mieszka w Paryżu