To się może przytrafić w każdym afrykańskim mieście, mnie akurat zdarzyło się tutaj, w Luandzie. Rano znienacka krótki deszcz, a potem, zamiast świeżości i chłodu, fala spiekoty, smród i wilgotna zawiesina w powietrzu. Stoję, siedzę, idę – nieważne, pot leje się ze mnie ciurkiem, brak tlenu zamula umysł. Nie ma gdzie uciec, chyba że do klimatyzowanego pomieszczenia, ale ile czasu można spędzić w lodówce? Na dodatek w Luandzie wszyscy jeżdżą ogromnymi landarami z napędem na cztery koła: smog, huk i korki. Gdy wstąpisz na rynek, przy tej temperaturze woń świeżych słodkich owoców zmienia się w stęchliznę rozkładu. To jest prawdziwy zapach Afryki: spaliny połączone z gnijącymi owocami, rybami i mięsem; dusząca słodycz, obezwładniający, wilgotny przesyt.
A potem spada gwałtowny deszcz, w niebie odkręcają kurek z ciepłą wodą i na chwilę świat się rozrzedza, aż przychodzi następna porcja żaru, smrodu i rozkładu, tylko z większą siłą.
W samolocie z Addis Abeby do Luandy wśród około 200 pasażerów jest 180 Chińczyków, wśród nich żadnej kobiety. Wszyscy ubrani podobnie: w czarne garnitury i białe koszule, tylko krawaty różne. W klapach czerwona flaga z podobizną aktualnego wodza.
Angola jest dziś największym w Afryce odbiorcą chińskich inwestycji. Chińczycy budują mosty, drogi, rurociągi, ujęcia wody, wszystko jak leci. W zamian biorą od Angolczyków ropę i interes się kręci. Nie prawią im, jak Europejczycy, kazań na temat przestrzegania praw człowieka, nie sprawdzają poziomu demokracji, tylko po prostu pakują pieniądze w ten wielki wór bez dna, jakim jest Afryka, i wyciągają z niego jeszcze więcej pieniędzy.
We wsi Kifangondo, około 40 kilometrów od Luandy, oglądam starą cegielnię, w której mieszkają chińscy robotnicy. Komórki bez okien, klepisko, drzwi z blachy falistej. Nikt nie wie, kim są ci ludzie, nikt się nie interesuje, w jakich warunkach żyją, jak i czy w ogóle odpoczywają po pracy. Angolczycy podnoszą tylko rwetes, gdy pęknie jakiś nowo budowany rurociąg albo asfaltowa droga rozpłynie się po jednej porze deszczowej. Wtedy przychodzi chińska ekipa i bez słowa poprawia. Oni mogą tak w kółko, mają tyle czasu, ile trzeba, mają tylu ludzi, ile trzeba. A nawet jeszcze więcej.