Zawieszony odwet

W Angoli Portugalczykom żyło się lepiej niż w Portugalii. Nie grali na wzajemnej wrogości plemion, szybko uznali ten kraj za swój, zakładali tu rodziny. To właśnie dlatego tutaj jest tak dużo mulatów, ludzi o przeróżnym stopniu nasycenia skóry pigmentem

Aktualizacja: 26.01.2008 01:59 Publikacja: 26.01.2008 01:58

Zawieszony odwet

Foto: Corbis

To się może przytrafić w każdym afrykańskim mieście, mnie akurat zdarzyło się tutaj, w Luandzie. Rano znienacka krótki deszcz, a potem, zamiast świeżości i chłodu, fala spiekoty, smród i wilgotna zawiesina w powietrzu. Stoję, siedzę, idę – nieważne, pot leje się ze mnie ciurkiem, brak tlenu zamula umysł. Nie ma gdzie uciec, chyba że do klimatyzowanego pomieszczenia, ale ile czasu można spędzić w lodówce? Na dodatek w Luandzie wszyscy jeżdżą ogromnymi landarami z napędem na cztery koła: smog, huk i korki. Gdy wstąpisz na rynek, przy tej temperaturze woń świeżych słodkich owoców zmienia się w stęchliznę rozkładu. To jest prawdziwy zapach Afryki: spaliny połączone z gnijącymi owocami, rybami i mięsem; dusząca słodycz, obezwładniający, wilgotny przesyt.

A potem spada gwałtowny deszcz, w niebie odkręcają kurek z ciepłą wodą i na chwilę świat się rozrzedza, aż przychodzi następna porcja żaru, smrodu i rozkładu, tylko z większą siłą.

W samolocie z Addis Abeby do Luandy wśród około 200 pasażerów jest 180 Chińczyków, wśród nich żadnej kobiety. Wszyscy ubrani podobnie: w czarne garnitury i białe koszule, tylko krawaty różne. W klapach czerwona flaga z podobizną aktualnego wodza.

Angola jest dziś największym w Afryce odbiorcą chińskich inwestycji. Chińczycy budują mosty, drogi, rurociągi, ujęcia wody, wszystko jak leci. W zamian biorą od Angolczyków ropę i interes się kręci. Nie prawią im, jak Europejczycy, kazań na temat przestrzegania praw człowieka, nie sprawdzają poziomu demokracji, tylko po prostu pakują pieniądze w ten wielki wór bez dna, jakim jest Afryka, i wyciągają z niego jeszcze więcej pieniędzy.

We wsi Kifangondo, około 40 kilometrów od Luandy, oglądam starą cegielnię, w której mieszkają chińscy robotnicy. Komórki bez okien, klepisko, drzwi z blachy falistej. Nikt nie wie, kim są ci ludzie, nikt się nie interesuje, w jakich warunkach żyją, jak i czy w ogóle odpoczywają po pracy. Angolczycy podnoszą tylko rwetes, gdy pęknie jakiś nowo budowany rurociąg albo asfaltowa droga rozpłynie się po jednej porze deszczowej. Wtedy przychodzi chińska ekipa i bez słowa poprawia. Oni mogą tak w kółko, mają tyle czasu, ile trzeba, mają tylu ludzi, ile trzeba. A nawet jeszcze więcej.

A władze przymykają oko na niedoróbki, bo najważniejsze, by interes się kręcił. Kolejna budowa to kolejne pozwolenie, a kolejne pozwolenie to kolejna wizyta u urzędnika i kolejna łapówka. Kolejne zakupy materiałów budowlanych, kolejne inwestycje do statystyk i okazja do ich uroczystego otwierania. Z tutejszej telewizji wynika, że prezydent zajmuje się głównie otwieraniem nowych wodociągów, szpitali i szkół. Zwłaszcza w slumsach pod Luandą.

W jednej z gazet artykuł alarmujący, że jak tak dalej pójdzie, to tradycyjni inwestorzy w Angoli – Brazylijczycy i Portugalczycy – pójdą z torbami, bo nie sprostają chińskiej konkurencji. Mieszka tu już ponoć ponad 150 tysięcy Chińczyków, zakładają rodziny, osiedlają się na stałe. Europejczycy grzęzną w jakichś programach pomocowych, rozdawnictwie jałmużny i edukacji. To wszystko pod czujnym okiem zachodnich mediów i organizacji pozarządowych, które tylko czyhają, by napiętnować jakieś przejawy „mentalności postkolonialnej”. Chińczykami w Afryce się nie zajmujemy, bo są „odrębni kulturowo” i np. sprowadzanie więźniów na tutejsze budowy albo nieludzkie traktowanie pracowników stanowi oczywiście specyficzny aspekt ich prastarej cywilizacji.

A tymczasem Chiny przy aplauzie Afrykańczyków kolonizują kontynent. Nie chcą, by w zamian za to Afryka stała się komunistyczna. Nie chcą, by wrogie plemiona przestały się nawzajem wyrzynać. Proszę bardzo: chętnym dostarczą nawet broń, by rzezie przebiegały skutecznie i bez zakłóceń. W zamian chcą tylko ropy, diamentów, gazu i innych surowców. My nie wtrącamy się w waszą politykę, wy zostawcie naszą w spokoju – to jest ich hasło naczelne, w myśl którego Czarny Ląd robi się coraz bardziej żółty.

Luanda jest ciągle jednym z najpiękniejszych miast Afryki. Wyasfaltowane ulice, zielone skwerki, pomniki, okazałe kościoły, kolorowe domy. Miasto właściwie nie ucierpiało w czasie wojny, bo wszyscy mieli interes, by je chronić: Rosjanie, Kubańczycy, Amerykanie, RPA. I właśnie dlatego, że było tu w miarę bezpiecznie, z przytulnego prowincjonalnego miasteczka portugalskiego zbudowanego przed laty dla około 700 tysięcy ludzi Luanda rozrosła się do molocha liczącego prawie 5 milionów mieszkańców. Większość przyjezdnych ze wsi osiedla się na obrzeżach miasta, na ziemi niczyjej. Stawiają prowizoryczne blaszaki, jeśli mają odrobinę pieniędzy, budują kwadratowe domy z tanich pustaków.

Przejeżdżam przez slums o nazwie Paraiso, co po portugalsku znaczy „raj”. Osiedle bez wody, bez prądu, bez kanalizacji. Pod domami kupki kamieni kradzionych z pobliskich kamieniołomów. Ludzie sprzedają je po 2,5 tysiąca kwanza, czyli 30 dolarów za kupkę. Nabywca zawsze się znajdzie, bo wszędzie ktoś stawia jakieś fundamenty.

Któregoś dnia biedacy z Paraiso zostaną stąd wyrzuceni, podobnie jak wyrzucano biedaków z innych slumsów. Wystarczy, że jakiś generał albo inny bohater wojny o niepodległość uzna, że to jego ziemia, lub jakiś urzędnik odda firmie deweloperskiej prawo budowy za łapówkę. Wtedy ci ludzie przeniosą się w inne miejsce – nikt nie zmusi ich do powrotu na wieś, bo na wsi jest jeszcze gorzej. Tutaj przynajmniej mogą handlować kamieniami.

W Luandzie nie ma pocztówek, nie ma hoteli w cenie dostępnej dla normalnego turysty. Nie ma również taksówek. – Dlaczego? – pytam znajomego Angolczyka.

– Bo nikomu się to nie opłaca – odpowiada.

Nie rozumiem, jak może się nie opłacać jeżdżenie taksówkami w tak ogromnym mieście. Dowiaduję się, że istnieje jedna firma na telefon – tak się składa, że należy do córki prezydenta – ale trzeba długo czekać, a tak w ogóle to nie zawsze przyjeżdżają. – Po co taksówki w mieście, w którym wszyscy mają samochody albo jeżdżą minibusami? – pyta retorycznie mój angolski rozmówca. Natomiast transport miejski, czyli właśnie minibusy, opanowany jest tutaj przez wojskowych. Mechanizm wygląda następująco: właściciel kupuje w Niemczech rozpadającą się toyotę, sprowadza ją do kraju, następnie wynajmuje kierowcę. Ten musi znaleźć sobie konduktora i dostarczyć właścicielowi dziennie 200 dolarów. Jeśli nie zarobi tyle na przejazdach, to i tak płaci 200 dolarów za wynajem samochodu.

Taki system powoduje, że jazda minibusami przypomina wyścig śmierci. Kierowcy ścigają się do upadłego, wyprzedzają na trzeciego, jeżdżą pod prąd i dodają gazu, ile wlezie, byle tylko zrobić jak najwięcej kursów. Wieczorami i nocami, zwłaszcza na przedmieściach, toyoty regularnie lądują w rowach, setki ludzi giną w wypadkach.

W Luandzie panuje obsesja czystości. Czystości samochodów. Na każdym kroku powstaje jakaś sklecona naprędce myjnia. Kilku chłopaków z wiadrem, szlauchem i gąbką gorączkowo szoruje karoserie różnych land roverów, nissanów, toyot i hummerów. Po wymyciu karoserii odkurzają wnętrze wozu i pastują opony. Żeby się świeciło i z daleka było widać. Potem migają takie ruchome plamy blichtru na tle biedy tego kraju. U nas oznaką nowego bogactwa była kiedyś „skóra, fura i komóra”. Tutaj skóra jest czarna, ale reszta pozostaje ta sama.

W Luandzie banany są droższe niż w Polsce. – Mamy pewne problemy z transportem – tłumaczy znajomy Angolczyk, a ja jakbym słyszał tłumaczenia z epoki późnego Gierka. Są problemy z transportem, w związku z tym w sklepach w Luandzie łatwiej kupić kosmicznie drogie soki pomarańczowe, pomidory i ziemniaki importowane z RPA i Portugalii niż przywiezione z angolskiej wsi.

Wystarczy jednak wyjść na ulicę, by od handlarki kupić miejscowe ananasy, mango i papaje. Wiejskie baby jakoś kłopotów z transportem nie mają, tym bardziej że codziennie do Luandy przyjeżdżają prywatne ciężarówki wyładowane owocami.

Ale na imporcie z Europy i RPA ktoś zarabia: ktoś wydaje pozwolenia, ktoś inny sprowadza towar, jeszcze ktoś inny rozwozi go po sklepach. Najczęściej jest to jedna i ta sama grupa osób skupiona wokół rządzącej MPLA. Na 162 sklasyfikowane kraje Angola zajmuje 142. miejsce w rankingu światowej korupcji.

Jadę samochodem w towarzystwie księdza katolickiego. Mijamy miejsce wypadku, najwyraźniej wydarzył się dosłownie przed chwilą. Nieoświetlony motocyklista wjechał pod koła ciężarówki. Na jezdni leży zakrwawiony człowiek. Nie rusza się.

Sugeruję księdzu, byśmy się zatrzymali, ale nie chce o tym słyszeć. – Jeśli się zatrzymamy, oskarżą nas o spowodowanie wypadku. Przyjedzie policja i znajdzie się 20 świadków, którzy potwierdzą, że to my rozjechaliśmy tego człowieka. Potem nas zamkną i będą trzymać w więzieniu, póki nie wpłacimy pieniędzy rodzinie. Pogrzeb jest dla nich najważniejszym rytuałem w życiu, ważniejszym niż chrzest i ślub. Ten człowiek, który wpadł pod koła, już się nie liczy, jego nie ma, ale są żywi, których obowiązkiem jest wyprawić najbardziej okazały pogrzeb, na jaki ich stać. Zrobią wszystko, by zdobyć na to pieniądze.

Pytam Joao Teta, rektora uniwersytetu w Luandzie, jakie jest największe piętno zostawione w Angolczykach przez wojnę.

– Młodzi ludzie, którzy nie wierzą w przyszłość. Tysiące osób pozbawionych nadziei.

– A skąd ma przyjść ta nadzieja? – pytam. – W Luandzie elity rozbijają się samochodami po 70 tysięcy dolarów, a większość ludzi zarabia 60 dolarów miesięcznie. Jak mają żyć?

– To jest coś, co nazywam gorączką ropy naftowej. Jest w tym kraju grupa ludzi, która bogaci się niezmiernie szybko i niewspółmiernie do reszty rodaków. Jeśli to rozwarstwienie nie zostanie jakoś opanowane, to po prostu będziemy mieli kolejną wojnę. Nie może być tak, że 10 procent narodu ma wszystkiego pod dostatkiem, a reszta nie ma prawie nic.– No to będziecie mieli wojnę – mówię. Przecież nikt z tych nowych bogaczy nie podzieli się pieniędzmi.

– Nie. Ten kraj przechodzi okres niezwykłego rozwoju. Będziemy kształcić nowych inżynierów, będziemy wprowadzać nowe technologie. I to wszystko trzeba robić jednocześnie. Ale dokonamy tego.

Manuel jest białym Angolczykiem urodzonym w prowincji Huambo. W 1979 roku, mając 17 lat, wyjechał z kraju. Jemu i jego rodzinie groziła śmierć. Półtora roku temu wrócił i, jak mówi, chce tu żyć. – To jest mój kraj, moja ojczyzna – podkreśla.

– Ale twoja rodzina została stąd przegoniona. Zostałeś uznany za kolonizatora, w końcu byłeś kolonizatorem.

– Nie jestem żadnym kolonizatorem, tylko Angolczykiem. Kocham ten kraj, kocham tych ludzi. Tutaj przeżyłem najlepsze chwile mojego życia. Najgorsze również. Po prostu w którymś momencie czarni uznali Portugalczyków za źródło wszelkiego zła i uwierzyli, że jeśli ich wygnają z kraju, to reszta spraw sama się rozwiąże. Tymczasem wygnali nas i kolejne 30 lat mordowali się nawzajem. Najpierw z błogosławieństwem Amerykanów i Rosjan, potem już wyłącznie na własny rachunek.

Pytam rektora Joao Teta, jak funkcjonuje społeczeństwo, które przez 30 lat toczyło bratobójczą wojnę.

– Nie wiem, sam się dziwię – odpowiada. – Na pewno znaczenie ma to, że w 2002 roku po zabiciu przywódcy Unity Jonasa Savimbiego rządząca MPLA odstąpiła od dalszej zemsty. Ta władza nie poszła drogą tylu innych krajów afrykańskich i zamiast dokończyć rzeź przeciwników politycznych, zaproponowała coś w rodzaju pojednania narodowego. Na razie to działa. – Jak długo? – pytam. – Przecież ci ludzie noszą w sercach żądzę odwetu. – To prawda, ale Angola to jest naprawdę specyficzny kraj. I ta specyfika jest tu obecna od czasów kolonialnych. Portugalska kolonizacja była całkowicie odmienna od francuskiej czy brytyjskiej w tym sensie, że kolonizatorzy mieszali się z ludnością tubylczą. Nie grali na wzajemnej wrogości plemion, nie stawiali na jednych przeciwko innym, jak na przykład Brytyjczycy w Kenii na Kikujów. Oni brali sobie czarne kobiety, zakładali tu rodziny, szybko uznali ten kraj za własny. W końcu pamiętajmy, że Portugalia przez prawie cały XX wiek to była bida z nędzą. Co to był za kolonizator? W Angoli Portugalczykom żyło się lepiej niż w Portugalii.

To właśnie dlatego tutaj jest tak dużo Mulatów, ludzi o przeróżnym stopniu nasycenia skóry pigmentem. To dlatego mamy tak wielu białych Angolczyków, którzy dziś wracają do ojczyzny. Po kilku pokoleniach mieszania w tym tyglu naprawdę trudno nam dokładnie określić, kto jest kim. Tu nie ma jasnych podziałów plemiennych, bo biali szli w poprzek podziałów. I teraz ja na przykład jestem w komitecie centralnym MPLA, a mój szwagier w komitecie centralnym Unity. Nasze organizacje mordowały się nawzajem przez 30 lat, ale dziś spotykamy się na rodzinnych uroczystościach i żyjemy ze sobą w pokoju.

Polacy nie mają w Afryce kolonii: mamy misje katolickie. Odwiedzam jedną z nich, w Kifangondo koło Luandy. Ksiądz Andrzej, werbista, kieruje doskonale wyposażonym ośrodkiem zdrowia, gdzie leczą się chorzy na malarię, gruźlicę i AIDS. Przyglądam się pracy tych księży i sióstr na odległych od kraju misjach, pracy, o której polscy katolicy nie mają pojęcia.

Widzę Kościół bliski człowiekowi, silny świadectwem składanym przez zwykłych ludzi codziennym życiem. Nikt tu nie zajmuje się debatami światopoglądowymi, nikt nie ma czasu na heroiczną obronę czystości wiary, nikt się nie zastanawia, czy miejscowi są wystarczająco moralni i czy nie łamią dogmatów naleciałościami animistycznymi. Tutaj jest zwykłe życie: trzeba załatwić lekarstwa, naprawić samochód, sprowadzić lekarzy z Polski, znaleźć najlepszą terapię dla chorego dziecka. A potem odprawić mszę i pogadać z miejscowymi, którzy czasem przychodzą do księdza z najbardziej intymnymi problemami. Pytam księdza Andrzeja, czy nie żałuje oddalenia od kraju, czy nie ulega zwątpieniu. – Pewnie, że człowiek czasem ma dosyć, pewnie, że wątpi, ale czy mieszkając w Polsce, zbudowałbym szpital? Czy stworzyłbym szkołę dla dzieci, które nigdy regularnie się nie uczyły? Dariusz Rosiak

To się może przytrafić w każdym afrykańskim mieście, mnie akurat zdarzyło się tutaj, w Luandzie. Rano znienacka krótki deszcz, a potem, zamiast świeżości i chłodu, fala spiekoty, smród i wilgotna zawiesina w powietrzu. Stoję, siedzę, idę – nieważne, pot leje się ze mnie ciurkiem, brak tlenu zamula umysł. Nie ma gdzie uciec, chyba że do klimatyzowanego pomieszczenia, ale ile czasu można spędzić w lodówce? Na dodatek w Luandzie wszyscy jeżdżą ogromnymi landarami z napędem na cztery koła: smog, huk i korki. Gdy wstąpisz na rynek, przy tej temperaturze woń świeżych słodkich owoców zmienia się w stęchliznę rozkładu. To jest prawdziwy zapach Afryki: spaliny połączone z gnijącymi owocami, rybami i mięsem; dusząca słodycz, obezwładniający, wilgotny przesyt.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
Czy Europa obroni się przed atakiem Rosji? Jest jeden kluczowy warunek
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Nie każdy pokój będzie dobry. Co o wojnie mówi „Null” Twardocha?
Plus Minus
Harlan Coben: Zaginięcia są ciekawsze od morderstw
Plus Minus
AI nie zastąpi nauczycieli
Materiał Promocyjny
O przyszłości klimatu z ekspertami i biznesem. Przed nami Forum Ekologiczne
Plus Minus
„Złotko”: Ludzie, których chciałabym zabić: wszyscy
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń