Rekin Kaczyńskiego

W dzieciństwie guru Adama Glapińskiego był Jacek Kuroń. Od dwudziestu lat zafascynowany jest Jarosławem Kaczyńskim

Aktualizacja: 04.04.2009 01:56 Publikacja: 04.04.2009 01:50

Adam Glapiński

Adam Glapiński

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Początek lat 60. Obóz harcerski. Chłopcy z czerwonymi chustami na szyjach przyjeżdżają na pustą polanę w lesie. Sami budują wszystko od początku. Rąbią drewno, robią prycze, biorą udział w nocnych podchodach. Dla uczniów podstawówki z warszawskich inteligenckich domów to niezwykła szkoła życia. Największe wrażenie robiły jednak nocne opowieści przy ognisku. O wojnie, o partyzantach, akcjach, strzelaniu, o dzielnych ludziach. Kilku- i kilkunastoletni mali słuchacze i ich niewiele starsi instruktorzy. Wśród nich Jacek Kuroń. Jeden z zafascynowanych słuchaczy to Adam Glapiński.

– Kuroń był prawdziwym guru. Robił na mnie niesamowite wrażenie – przyznaje przy filiżance gorzkiej czekolady w wilanowskiej kawiarni. – Opowiadał tak, że ciarki po plecach przechodziły. Wspominam to jako wspaniałe przeżycie – mówi człowiek, który w wolnej Polsce dużą część dorosłego życia spędził na walce ze środowiskiem Kuronia. Snując z uśmiechem ciepłe wspomnienia, nie przypomina wyniosłego, naładowanego emocjami polityka z początku lat 90. powtarzającego nieustannie frazę o Unii Demokratycznej, która zdradziła.

Adam Glapiński, głośny polityk początku lat 90., później zniknął z pierwszych stron gazet. Bardzo bliski człowiek Jarosława Kaczyńskiego nie był nawet ministrem w rządzie PiS. Teraz wrócił do gry. Został doradcą ds. ekonomicznych prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

[srodtytul]ZSP i biologiczny antykomunizm[/srodtytul]

Wychował się w inteligenckim domu, zawalonym tysiącami książek. Starszy brat dostarczał „Kulturę” paryską i „Biuletyny Specjalne” – wolne od cenzury przeglądy wydarzeń na świecie przygotowane dla komunistycznych dygnitarzy. Po wydarzeniach Marca ’68 w domu była rewizja. Milicja przyszła do brata, który angażował się w studenckie rozruchy. Wkrótce brat wyemigrował. – Ta rewizja była dla mnie wielkim przeżyciem. Dzięki bratu zostałem biologicznym antykomunistą – mówi.

Ten „Biologiczny antykomunista” jako student SGPiS wstąpił do ZSP, co z lubością przypomina szczerze niecierpiąca Glapińskiego „Gazeta Wyborcza”. – Zapisałem się tylko dlatego, żeby dostać międzynarodową legitymację studencką, która umożliwiała zniżki na kolei – tłumaczy Glapiński.

Marzeniem studentów SGPiS było stypendium w Stanach Zjednoczonych. – Amerykanie już wtedy stawiali na bardziej oświeconych komunistów i ściągali ich do siebie – mówi. Spośród tych, którzy za akceptacją ówczesnej władzy ludowej dostawali amerykańskie stypendia, wywodzi się wiele czołowych postaci III RP. Ale żeby polecieć do Ameryki, trzeba było iść na współpracę ze służbami albo mieć dobry układ z władzą.

Glapiński na to nie poszedł. – Składałem podania co roku. Raz byłem już bliski uzyskania stypendium. Wtedy wezwano mnie na milicję, niby z powodu jakiejś stłuczki samochodu. Ktoś mnie wziął na bok i zaproponował współpracę. Jakoś się wykręciłem. Powiedziałem, że przecież nie wiadomo, czy pojadę. Ostatecznie odmówiłem i oczywiście stypendium nie dostałem – mówi. Podkreśla, że był jednym z niewielu pracowników SGPiS, którym zaproponowano pracę na uczelni bez obowiązku wstępowania do partii. – Mieli nadzieję, że zrobię to potem – mówi. Ale nie wstąpił.

Jednym z wykładowców był wówczas Leszek Balcerowicz. – Mówił o samorządności i były to pasjonujące wykłady – przyznaje Glapiński. Jeszcze dziesięć lat temu taka pochwała pewnie by mu nie przeszła przez gardło. Był zajadłym krytykiem Balcerowicza. Jak mówi Maciej Zalewski, Glapiński reprezentował inteligencki wariant hasła „Balcerowicz musi odejść”.

Czy ta krytyka wynikała z takich, a nie innych poglądów, czy po trochu z politycznego ustawienia, a po trochu z kompleksu wobec słynnego człowieka pochodzącego z tej samej uczelni – trudno powiedzieć. Osoby, które go znają, mają różne opinie na ten temat.

[srodtytul]Hołdys i „Wyborcza”[/srodtytul]

W „Solidarności” nie działał zbyt aktywnie. – Dopiero kiedy wybuchł stan wojenny, gdy poszedłem pod region Mazowsze i zobaczyłem tę garstkę przerażonych ludzi, coś się we mnie obudziło.

Włączył się w działania podziemnej „Solidarności” SGPiS i został współprzewodniczącym związku na uczelni. Organizował kolportaż bibuły, chodził regularnie na zadymy, organizował podziemne wykłady i coroczne letnie opozycyjne obozy na Mazurach. – To było trochę jak za Kuronia, to tamta szkoła – mówi. Rozbijali namioty, robili bazę. Przez miesiąc odbywały się wykłady z ekonomii, historii, socjologii. No i oczywiście ostre imprezy.

W wyjazdach uczestniczyło od kilkudziesięciu do 100 osób. Bywali tam Jerzy Buzek, Ewa Lewicka, Stefan Kawalec, Zbigniew Stawrowski, Wojciech Roszkowski. – Teraz wiem, że SB o nas wiedziała, bo wśród nas byli donosiciele. Ale nigdy nie ingerowała – mówi. Wyjazdy odbywały się aż do początku lat 90.

W końcówce lat 80. poznał Adama Lipińskiego, bliskiego współpracownika Jarosława Kaczyńskiego. Po Okrągłym Stole trafił do słynnej Niespodzianki – kawiarni na warszawskim placu Konstytucji, w której siedzibę miał Komitet Wyborczy „Solidarności”. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale kiedy ukazały się pierwsze numery „Gazety Wyborczej”, jednym z biegających z paczkami gazety i sprzedających ją na ulicy był... Adam Glapiński. Przychodził do Niespodzianki, angażował się w rozmaite prace, przygotowywał kampanię wyborczą, wymyślał akcje reklamowe, razem ze Zbigniewem Hołdysem oblepiali tramwaje.

[srodtytul]Jaruzelski musi odejść[/srodtytul]

W pewnej chwili – jak twierdzi – przeżył szok. – Nagle zobaczyłem, że oni dogadują się między sobą, że jest jakieś układanie się w sprawie listy krajowej. Zdałem sobie sprawę, że coś się dzieje za naszymi plecami. To był przełomowy moment.

Późniejszy czołowy krytyk głównego reformatora III RP na samym początku lat 90. uchodził za wolnorynkowego liberała. Mało kto pamięta, że Adam Glapiński był jednym z założycieli Kongresu Liberalno-Demokratycznego, partii Donalda Tuska, Janusza Lewandowskiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego. – Zapamiętałem go z tego czasu jako człowieka o liberalnym poglądach nie tylko na gospodarkę, ale też na sprawy obyczajowe. Kiedy się dowiedziałem, że został w Porozumieniu Centrum, byłem szczerze zdziwiony – wspomina Piotr Skwieciński, który jako student i działacz NZS też zaczynał od KLD.

Początkowo KLD był jednym z ugrupowań, które miały tworzyć większe porozumienie. Porozumienie Centrum. Wkrótce oba byty zaczęły jednak działać samodzielnie. – Pamiętam rozmowy o tworzeniu rządu Bieleckiego. Adam siedział z nami i mówił „my”, a myśmy myśleli, że mówi „my – KLD” – wspomina Andrzej Halicki, jeden z twórców Kongresu, dzisiejszy poseł Platformy Obywatelskiej. – W pewnym momencie zorientowałem się, że on już mówi „my – PC”.

W tym czasie Glapiński poznał Jarosława Kaczyńskiego. – Akceptowaliśmy Okrągły Stół, bo trzeba było się dogadać, ale nie godziliśmy się na utrzymywanie tego stanu. Widzieliśmy, co się dzieje. Wystawiliśmy stoliki na Puławskiej i zbieraliśmy podpisy pod hasłem „Jaruzelski musi odejść”.

– To był chyba najbardziej ekscytujący czas w moim życiu. Czułem, jak rośniemy w siłę. Do PC wstąpiło ponad 40 tys. osób. To był prawdziwie rewolucyjny nastrój – kiedy opowiada, wyraźnie się ożywia, błyszczą mu się oczy. – Zwłaszcza poza Warszawą czułem to poparcie. Witano nas wszędzie entuzjastycznie.

Maciej Zalewski, ówczesny działacz Porozumienia Centrum: – Kiedyś pojechaliśmy do Ostrołęki. Były tam ostre protesty robotników. A Adam idealnie trafiał w oczekiwania ludzi. Mówi dokładnie to, co chcieli usłyszeć. Walił w Balcerowicza jak w bęben. Zapominał, że jest ekonomistą. Gadał jak związkowiec. Rozmijał się z realiami, ale mówił to, co trzeba było w tamtej chwili. Był niezwykle skuteczny. Po naszej wizycie trzy czwarte ludzi zapisało się tam do PC.

[srodtytul]Balcerowicz też musi odejść, razem z Wałęsą[/srodtytul]

Zaangażowali się w kampanię Wałęsy. – Ja przez całe lata 80. miałem jego portret w domu na ścianie – mówi.

Pewnego dnia, już po zwycięskich wyborach przywódcy „Solidarności”, przyjechał Jan Krzysztof Bielecki z nominacją na premiera. Do rządu Glapiński wszedł z Jerzym Eysymonttem. – Na trzy miesiące. Tak było uzgodnione, że rząd ma być tylko do wolnych wyborów. Ale Wałęsa ich nie chciał, rząd trwał. Bez przerwy debatowaliśmy wyjść, czy nie. Zostali.

Miłość do Wałęsy wygasła szybko. – Jarosław pierwszy zauważył, że coś z nim jest nie tak – opowiada. I razem z Jarosławem ruszył na manifestację, paląc kukłę prezydenta, któremu robili kampanię.

Glapińskiemu zaszkodziły potem afery, które wybuchały po wprowadzeniu ustawy mieszkaniowej z czasów rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Słynna „ustawa Glapińskiego” pozwalała spółdzielniom mieszkaniowym na uzyskanie bez przetargu gruntów komunalnych, pod warunkiem że przyjmą jako członków ludzi z książeczkami mieszkaniowymi. Choć jedni twierdzą, że był to bardzo mocny impuls do rozwoju budownictwa mieszkaniowego, inni są przekonani, że to zarazem przyczyna wielu późniejszych przekrętów. Ustawa pozostawiła wiele dziur i furtek dla różnych kombinatorów. I pewnie i jedni, i drudzy mają trochę racji.

W tym czasie Glapiński podczas wystąpień nieustannie mówił o Unii Demokratycznej. Na niektórych sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego obsesją na punkcie tej partii. – Tak to mogło wyglądać, ale ja widziałem w nich zło. To był nasz przeciwnik. Już nie komuniści, ale oni.

Ale to był też zwrotny moment w ataku na nas – dodaje. – Zainteresowały się wtedy nami WSI i od tego momentu nam nie odpuszczały – przekonuje. – Zaczęło się prawdziwe bombardowanie. Robienie złej atmosfery, wypuszczanie kompromitujących nas informacji, dziurawienie opon. Baliśmy się o życie. To znaczy ja się bałem, Jarek nie – wspomina z przejęciem.

[srodtytul]Układ i Telegraf[/srodtytul]

Dopóki nie poszedł do rządu, pamiętam go jako miłego, uśmiechniętego człowieka – mówi Skwieciński. – Kiedy wychodził na pierwsze konferencje prasowe w rządzie Bieleckiego, miał jeszcze za kołnierzem schowany kucyk – wspomina Michał Drozdek, dawny działacz PC i dobry znajomy Glapińskiego.

Ale dziennikarze wspominają, że szybko stał się naburmuszonym rządowym dygnitarzem. A kiedy przestał być ministrem i dziennikarze przestali się nim interesować, przechadzał się w okolicach stolika dziennikarskiego w Sejmie, czekając, aż ktoś do niego podejdzie z mikrofonem czy kamerą. – To był dość żenujący widok – wspomina jeden z ówczesnych reporterów sejmowych.

Potem był rząd Jana Olszewskiego i słynne koncesje na paliwa. Wprowadził je, będąc ministrem współpracy gospodarczej z zagranicą. Ten resort był prawdziwym siedliskiem ludzi służb. Jedną z pierwszych firm, które dostały koncesję, była spółka Solo, której szefem został potem wiceminister z resortu Glapińskiego. A kilka lat później Solo wykupiła J&S.

– Nie znałem tej spółki, nawet nie wiedziałem, że taka dostaje koncesję. Bardzo wiele firm dostało koncesje – przekonuje. Tłumaczy, że trzeba było coś zrobić. – To była próba zatrzymania potężnego przemytu, zwłaszcza z baz sowieckich. Poza tym, żeby móc handlować paliwem, firmy musiały dostać pozwolenia z Ministerstwa Gospodarki. – On był otoczony przez wielki układ ludzi ze służb, nie można mieć do niego pretensji, robił, co mógł – mówi Zalewski.

Jest jeszcze jedna bardzo kontrowersyjna sprawa. W obecności Glapińskiego jako ministra włoska spółka Itelco podpisała list intencyjny z założoną przez działaczy PC spółką Telegraf, która zamierzała stworzyć potężne medialne zaplecze dla partii. To miały być gazeta, radio i telewizja. Glapiński nie widzi w tym nic dziwnego. – List intencyjny to nic złego. To normalna rzecz – mówi. Działacze PC byli wówczas przekonani, że muszą stworzyć własny, niezależny od tworzonego przez postkomunistyczne układy, system biznesowy i medialny, by móc konkurować z siłami „różowo-czerwonymi”. Wokół Telegrafu wybuchła wielka afera. Zarzucano, że był pierwszym przykładem budowania kapitalizmu politycznego po solidarnościowej stronie. – Ja nie miałem nic wspólnego z Telegrafem. Ale nie słyszałem, by tam działo się coś złego – dodaje.

[srodtytul]Kanapy i korporacje[/srodtytul]

Adam Glapiński odszedł z PC, kiedy Kaczyński skłócił się z Janem Olszewskim. Obalony premier Olszewski założył w 1992 roku Ruch dla Rzeczypospolitej. Kiedy rok później rozmawiano o wspólnych listach PC – RdR, doszło do konfliktu między obu liderami. – Przez to, że PC nie połączyło się z RdR, stało się wiele złego. A ja ceniłem i jedno, i drugie, dlatego postanowiłem odejść z PC – tłumaczy. Z listy Ruchu Odrodzenia Polski (innego ugrupowania Olszewskiego) dostał się do Senatu w 1997 r. W trakcie kadencji przeszedł do AWS. Jacek Kurski zachęcił go do wstąpienia do ZChN. W ramach AWS działał jako członek Rady Politycznej ZChN. Bardzo starał się zjednoczyć prawicę, uczestniczył w najróżniejszych konwentyklach prawicowych kanap. Do PiS nie wstąpił, ale jak twierdzą różne osoby, zawsze doradzał prezesowi partii.

A ten umieścił go w radach nadzorczych Centralwings i KGHM. Potem Glapiński został prezesem Polkomtelu. – Szkód tam nie narobił, wiele pożytku też nie – mówi człowiek związany z biznesem. – Wszyscy się bali, że jak przyjdzie Glapiński, to wsadzi wszędzie swoich. Ludzie byli przerażeni – opowiada jeden z dyrektorów firmy. – A ku zaskoczeniu wszystkich nic takiego się nie stało. Był miły, zaprzyjaźnił się z wieloma ludźmi, słuchał ich, przechodził na ty. To było zaskoczenie – opowiada.

Michał Drozdek przyznaje, że wielu znajomych miało Glapińskiemu za złe, że nie zabrał ze sobą do Polkomtelu grupy swoich ludzi.

[srodtytul]Jarosław jak Piłsudski[/srodtytul]

Adam Glapiński od lat jest zafascynowany Jarosławem Kaczyńskim. – Śmieją się ze mnie, że porównuję go do Piłsudskiego czy Dmowskiego, ale dla mnie to polityk tej rangi. Ma wizję, widzi mechanizmy rządzące polityką i umie iść pod prąd – wylicza. – Jest piekielnie inteligentny, pochłonięty całkowicie pracą publiczną, oddany interesom Polski. Jest twardy, nie załamuje się w trudnych sytuacjach. Gdyby przyszło jakieś zagrożenie, to nie mam wątpliwości, kto by stał w pierwszych szeregu. Jarek z Leszkiem.

Jarosław nie ma wad? – Ma – odpowiada. – Zbyt wiele wymaga od innych. Tyle samo co od siebie. To go czasem gubi. Jest pryncypialny.

Niektórzy PiS-owcy mówią, że Kaczyński nie wziął go do rządu, bo obawiał się, że wyniknie jakiś kłopot w związku z przesłuchaniami w sprawie Telegrafu. – Adam bał się tych przesłuchań – mówi jeden z jego znajomych. Ale nic nie wyszło.

– Mnie już zarzucono wszystko. Ale proszę zobaczyć. Minęło tyle lat, wszystko kontrolowano dziesiątki razy. Badano na najróżniejsze sposoby i nic nikt mi nie zarzucił – przekonuje. Pewnie stąd na jego twarzy taki spokój dojrzałego mężczyzny.

[srodtytul]Polityczne mięso[/srodtytul]

Adam zmienił się trochę. Uspokoił. Jest już ustabilizowany, bo zarobił swoje w Polkomtelu. Zresztą zawsze umiał dbać o swoje – mówi były polityk prawicy. I podkreśla, że nie było w jego działaniach nic nieuczciwego. – W Polkomtelu zarabia się bardzo dużo, ale tak tam jest – przyznaje Glapiński. Dodaje, że nie dostał półtoramilionowej odprawy, o której pisały media i za którą skrytykował go publicznie Jarosław Kaczyński.

Rozmawiamy już niemal trzy godziny i opowieść dochodzi do dzisiejszej sytuacji. – Lech Kaczyński ma niskie poparcie. Daje mu pan jeszcze jakiekolwiek szanse na reelekcję? – Oczywiście. Lech Kaczyński wygra te wybory – mówi bardzo poważnie, bez cienia wątpliwości Adam Glapiński, doradca prezydenta.

Przez lata – aż do dziś – jest jednym z głównych, jeśli nie najważniejszym, raz oficjalnym, raz nieoficjalnym, doradcą braci Kaczyńskich w sprawach gospodarczych. Jak zdobył taką pozycję? – Dzięki kompetencji i lojalności – mówią ludzie mu życzliwi.

Miał zawsze niesłychany pęd do władzy – wspomina pewien działacz trochę mniej mu przyjazny. To samo, choć nieco bardziej sympatycznym językiem, mówi Michał Drozdek, też działacz PC, z frakcji chadeckiej. – Miał opinię człowieka kompetentnego. I zawsze szukał politycznego mięsa. Chciał być ministrem, senatorem, być w środku. I miał do tego potencjał i intelektualny, i organizacyjny. Przez ostatnich dziesięć lat bardzo dojrzał. Zaczął widzieć zjawiska w szerszym kontekście.

– Jego pozycja w dużej mierze wynikała z tego, że był ekonomistą i znał ludzi z SGH – uważa Maciej Zalewski. – I może ściągnąć i do Lecha, i do Jarosława różnych ludzi, których oni po prostu nie znają.

Adam Glapiński brał udział m.in. w poszukiwaniu kandydata na stanowisko szefa NBP. Gdy tworzony był rząd PiS, przedstawił Jarosławowi Kaczyńskiemu listę kilkudziesięciu naukowców ze środowiska SGH.

Kluczowe dla jego pozycji u braci Kaczyńskich jest zaufanie. Prezes PiS bardzo ceni wierność, zwłaszcza tych, którzy są z nim od początku, z którymi przetrwał najcięższe czasy. Ale też łączy ich podobny sposób widzenia świata.

Michał Drozdek: – Adam był prorokiem wieszczącym rozmaite patologie III RP. Widział je wcześniej niż inni.

Inny polityk dobrze znający braci Kaczyńskich twierdzi zaś: – Im od zawsze brakowało ludzi znających się na ekonomii. A na tym bezrybiu i Glapiński rekin.

Początek lat 60. Obóz harcerski. Chłopcy z czerwonymi chustami na szyjach przyjeżdżają na pustą polanę w lesie. Sami budują wszystko od początku. Rąbią drewno, robią prycze, biorą udział w nocnych podchodach. Dla uczniów podstawówki z warszawskich inteligenckich domów to niezwykła szkoła życia. Największe wrażenie robiły jednak nocne opowieści przy ognisku. O wojnie, o partyzantach, akcjach, strzelaniu, o dzielnych ludziach. Kilku- i kilkunastoletni mali słuchacze i ich niewiele starsi instruktorzy. Wśród nich Jacek Kuroń. Jeden z zafascynowanych słuchaczy to Adam Glapiński.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi