Dlaczego?
Jak pan jest pośród przyjaciół, którym pan ufa, to łatwiej podejmować takie decyzje, angażować się. Tam, w Treblince, siedzieli ludzie, którzy się nie znali. Każdy chciał przeżyć i bał się, że kolega ze strachu doniesie na ciebie do gestapo.
Mimo to udało się wam uciec.
To było 3 sierpnia 1943 roku. Koledzy rzucili granatami w zbiornik benzyny, zaczęliśmy strzelać i w tym ogromnym zamieszaniu uciekło może ze dwustu więźniów.
Wiedział pan dokąd uciekać?
Ja tak. W przeciwieństwie do moich kolegów miałem za drutami matkę i ojca. Przeszliśmy razem kawałek lasu, przez nieistniejące już dziś tory Małkinia – Siedlce, i szosę. Tak wyszliśmy prosto na wieś. Jedni uciekli w prawo, inni w lewo, a ja przeszedłem środkiem. Miałem dobry wygląd i się nie bałem. Tak doszedłem do Bugu i tam trafiłem na spekulantów, którzy wozili ludzi.
Wiedzieli, kim pan jest?
Tak i pomogli mi. Byłem ranny w nogę, ale doszedłem do stacji w Kostkach niedaleko Sokołowa Podlaskiego. Tam dziewczyna w sklepie, Polka, ostrzegła mnie, że Niemcy szukają uciekinierów. Poznawali ich po tym, że byliśmy łysi albo mieliśmy bardzo krótkie włosy.
Jak pan sobie poradził?
Pomogła mi ta dziewczyna, wsadziła w kieszeń 20 złotych. No to ja chciałem od razu kupić sobie 15 papierosów i zapałki. „To panu zabrak- nie na bilet" – powiedziała i dała mi te papierosy za darmo. Poszedłem się przespać na polu, rano z opuchniętą, poharataną nogą doczłapałem na stację. Znów mi pomogli.
Kto tym razem?
Poprosiłem jakąś kobietę, żeby mi kupiła bilet, a ja popilnuję jej bagażu i będę do niej mówił „stryjenko". W Siedlcach znalazłem lekarza, któremu powiedziałem, że uciekłem ze stalagu z Prus Wschodnich, on zajął się moją nogą, nakarmił mnie i ruszyłem do Warszawy. Zatrzymałem się w Rembertowie u jakiejś gospodyni. Wieczorem wrócił jej syn – jakiś bandyta – i zaczęliśmy się obwąchiwać. Mówi: „Jakbyś miał pie- niądze, to załatwiłbym ci dokumenty...". A ja mu na to, że mam sto dola- rów. „A skąd?". „A złapałem jednego żydziaka nad Bugiem..." (śmiech)
Udało się?
Wszystko mi załatwił, jeszcze resztę przyniósł! Przez znajomych z Częstochowy dowiedziałem się, że ojciec jest w Warszawie. No to na bezczelnego poszedłem do magistratu i Niemcy powiedzieli mi, że Karol Baltazar Pękosławski mieszka przy ul. Grójeckiej 104! Co się okazało? Dozorca załatwił ojcu legalne papiery! Był tylko jeden kłopot: tata miał aryjski wygląd, ale bardzo źle mówił po polsku, z żydowsko-rosyjskim akcentem.
Jak sobie z tym poradził?
Napisali mu w kenkarcie, że jest niemową. I tak go znalazłem... Przepraszam, nie mogę mówić, ale to spotkanie z ojcem... To było niesamowite, bo jego pokój przypomniał mi dzieciństwo, zapach farb i terpentyny. A wszędzie na sztalugach święte obrazy: Maryja, Jezus...
W końcu malował Żydów.
Właśnie to samo mu powiedziałem: „Tata, tu znów malujesz Żydów!". (śmiech)
Z czego pan żył?
Jak mi troszkę odrosły włosy, to zacząłem chodzić po sklepach z dewocjonaliami i sprzedawać te obrazy. I brali je! Kiedyś na Krakowskim Przedmieściu spotkałem przed wystawą dwie panie zachwycające się takimi obrazkami, zawiozłem je więc obie do ojca. Były zachwycone! „Tylko ja bym chciała, żeby Pan Jezus nie był ryży, ale blond". One zaczęły posyłać nam płótna i tata malował dla księdza, do kościołów, wszędzie.
ŻONA: Oni potem mówili, że nigdy im się tak dobrze nie powodziło, bo ludzie w czasie okupacji byli bardzo religijni i wierzyli, że te obrazy pomogą im przetrwać wojnę.
Tata tak dobrze zarabiał, że starczało nie tylko nam, ale jeszcze posyłał pieniądze matce.
Jak pan trafił do powstania?
Mieszkałem wtedy w Śródmieściu, na Natolińskiej, i kiedy wybuchło powstanie, to z rewolwerem i dwoma granatami pobiegłem do VII Zgrupowania AK „Ruczaj", który zdobywał czeskie poselstwo przy Koszykowej. Wszyscy wiedzieli, że jestem Żydem, że uciekłem z Treblinki. Walczyłem przy Natolińskiej, placu Zbawiciela, na Mokotowskiej w gruzach znalazłem dwie ukrywające się Żydówki. Niech pan czyta, tu jest list, jakiś czas temu jedna z nich pojechała do Treblinki, kupiła moją książkę i napisała do mnie.
Na początku był pan w AK.
Potem przeszedłem, zresztą za zgodą dowództwa AK, do kolegów – syndykalistów z lewicowej Polskiej Armii Ludowej, nie mylić z AL. I z nimi walczyłem do końca powstania na Śródmieściu i Czerniakowie. Przy wyjściu z powstania uciekłem z kolegą Zygmuntem Strawczyńskim do wójta z Błonia, znalazł nam kwaterę w Kopytowie i tam doczekałem wyzwolenia.
ŻONA: Igo, proszę cię, musimy kończyć, jesteśmy umówieni, a ty panu nawet nie pozwalasz dojść do słowa!
Daj mi tę książkę, chcę coś pokazać!
ŻONA: Igo...
No daj mi tę książkę, proszę cię!
ŻONA: Mój mąż ma najwyższe polskie odznaczenia, dostał od prezydenta Kaczyńskiego, ale to ja powinnam je dostać za to, że tyle lat z nim wytrzymuję... (śmiech)
A dlaczego Igo?
Już mówię...
ŻONA: Nie, to było pytanie do mnie! On miał taki pseudonim w powstaniu i jak go poznałam po wojnie, to wszyscy mówili do niego „Igo" i tak zostało.
Muszę panu jeszcze pokazać...
Panie Samuelu, pańska żona mnie zabije...
Ona? Nie, ona pana nie zabije.
ŻONA: Zabiję obu!
Chciałem tylko spytać o losy powojenne, ale...
ŻONA: Ja to wszystko opowiem krócej. W 1946 roku mąż nielegalnie, przez Alpy, przeprowadzał grupę młodzieży żydowskiej do Palestyny. W Rzymie przeczytał w polskiej gazecie, że jego ojciec umarł. Wiedząc, że matka jest sama, zostawił tę grupę i wrócił do Polski.
Dostałem paszport i wróciłem legalnie.
ŻONA: I tu się zaczyna moja tragedia... (śmiech) Szukałam mieszkania dla cioci, wujka i dla mnie. Przyszłam do organizacji syjonistycznej, po koleżankę, a tam siedział taki ładny polski oficer, bo on był wtedy bardzo ładny i bardzo polski, a ja go spytałam, czy słyszał o jakimś mieszkaniu. A on do mnie: „Mam dwa pokoje w Łodzi, ale musisz wyjść za mnie za mąż". A ja byłam taka mała dziewczyna, pół twarzy zasłaniał mi beret... (śmiech). A wujek rzeczywiście znalazł mieszkanie przy tej samej ulicy co on, spotykaliśmy się i od 63 lat się z nim męczę.
Jak pani przeżyła wojnę?
ŻONA: Miałam 14 lat, kiedy uciekłam na aryjską stronę. Przechowali mnie Polacy.
Ostatecznie w 1950 roku emigrują państwo do Izraela.
ŻONA: Z jego mamą. W 1960 roku rodzi się nasza córka, której daliśmy na imię Orit. R – jak Rachela, po mojej mamie, I – jak Ita i T – jak Tamara, jego siostry. Czyli RIT. Dodaliśmy O i wyszło Orit, co po hebrajsku znaczy Świetlana. I ona rzeczywiście wniosła światło, zwłaszcza do życia jego matki, która po wojnie była całkowicie załamana.
Nie żył tata, straciła dwie córki i całą radość życia. Za to, jak się urodziła Orit, mama ożyła, to była metamorfoza.
ŻONA: Myliła się czasem i mówiła do niej Tamara, jak do córki.
Mówiliście po polsku?
Oczywiście! Córka mówi po polsku bardzo dobrze, zresztą i wnuczka też mówi.
ŻONA: Córka, Orit Willenberg-Giladi, jest architektem, zapro- jektowała Ambasadę Izraela w Berlinie, a teraz chcemy, by w Treblince stanęło muzeum, które za darmo zaprojektowała. Bardzo nas boli, że do Treblinki nikt nie przyjeżdża oprócz grup żydowskich, i stąd pomysł na muzeum – centrum kultury, na które zresztą Żydzi z całego świata zbiorą pieniądze.
Trudno uciec od stosunku Polaków do Żydów w czasie wojny.
ŻONA: Mnie uratowali Polacy, państwo Majewscy, wojnę przeżyłam jako Krysia. Igo do dziś tak do mnie mówi.
Ja też żyję dzięki Polakom, w czasie wojny pomagali mi wielokrotnie, a jednocześnie to Polacy wydali moje dwie siostry. Może by żyły...
Jedni Polacy wydali pańskie siostry...
...a inni uratowali mi życie. Bo ludzie byli różni przecież.
ŻONA: Moja polska ciocia ukrywała mnie, narażając życie całej rodzi- ny, a miała trzyletnią córeczkę. I cały czas drżała ze strachu nie przed Niemcami, a przed Polakami. Bo Niemcy nie rozpoznawali Żydów, a Polacy tak, nawet tych z aryjskim wyglądem.
A jednocześnie państwo przyjęli w 1994 roku polskie obywatelstwo, przyjeżdżacie tu bardzo często...
ŻONA: Świat nie wie, że to w Polsce za przechowywanie Żydów była kara śmierci dla całej rodziny. Jeździliśmy przez wiele lat do Polski z grupami młodzieży i musieliśmy im długo tłumaczyć, dlaczego tu były obozy, dlaczego tu był Holokaust. Że to nie z powodu Polaków, ale dlatego, że tu żyli Żydzi. Musimy wyjaśniać tej młodzieży, że w obozach oprócz Niemców nie było Polaków, ale Ukraińcy, Łotysze, inni.
Jednej rzeczy nie potrafimy im wyjaśnić. Jak to jest, że kiedy po wojnie Żydzi próbowali wrócić do swoich domów, to Polacy ich wyganiali, było wiele morderstw. Tego naprawdę nie było nigdzie indziej i tego nie potrafię wytłumaczyć. Ja rozumiem, że wojna przyniosła straszliwe zdziczenie, ale to jednak nie tłumaczy takich rzeczy.
Jak się pan odnajduje w tym świecie?
Mieszkamy w Izraelu i uważam, że to jest ojczyzna wszystkich Żydów, wspaniale się tam żyje, ale ja jednocześnie już przed wojną byłem patriotą.
Polskim?
Oczywiście! Tata był wielkim zwolennikiem Piłsudskiego. W dniu urodzin marszałka szło się do synagogi z orkiestrą i rabin zawsze zaczynał tak samo: „Kochana młodzieży, zebraliśmy się tutaj, by uczcić dzień urodzin naszego marszałka Józefa Piłsudskiego". A potem wojsko, powstanie, mam dwa krzyże walecznych, Virtuti Militari.
Przelewał pan krew za swoją wolność, ale i za Polskę, gdzie jest pan uwieczniony w jednym z kościołów.
Rzeczywiście, w czasie okupacji czasem pozowałem ojcu i jak ktoś pójdzie do kościoła św. Stanisława w Siedlcach, to znajdzie frasobliwego Jezusa z moją twarzą.
A inny obraz Pereca Willenberga miał trafić do Muzeum Powstania Warszawskiego. Ostatecznie trafi tam kopia, a obraz zostanie na Marszałkowskiej.
Ojciec przyczynił się do cudu. W powstaniu miał 70 lat i siedział w piwnicy na Marszałkowskiej z tłumem ludzi. Był wrzesień, ludzie byli już zdesperowani, bo nad nimi przewalały się kanonady, strzelaniny, huk, a oni w ciasnym schronie. I wtedy ojciec namalował przy zejściu do tej piwnicy twarz Chrystusa z podpisem „Jezu, ufam Tobie". Tam nawet żołnierze przychodzili to oglądać! To było coś niezwykłego, a w tych ludzi jakiś nowy duch wstąpił, optymistyczny.