Jak się okazało, nie był to czas stracony. Nie, nie dlatego, że popadłam w opętańczy shopping. Zresztą na Malpensie, jeśli ktoś nie jest odporny na Gucciego lub Pradę, nie należy mieć przy sobie karty kredytowej albo mieć taką z małym kredytem.
Przyciągnęła mnie wystawa pewnego sklepu, z którym miałam dotąd sporadyczny kontakt.
Marka nazywa się Brunello Cucinelli, jej twórca, znany mi do tej pory głównie ze słyszenia, w branży nazywany jest królem kaszmiru. Ale na wystawie całej w beżach, kolorach mysich, krecich i szarościach były nie tylko swetry – także płaszcze, sukienki, torby. Jako że rzecz działa się w lipcu, wystawa była już zimowa. Tak to dzisiaj jest z systemem mody. Kiedy w sierpniu chcesz kupić kostium kąpielowy, są już tylko swetry. Kiedy w marcu szukasz rękawiczek, bo wszystkie już zgubione, w sklepach znajdziesz szorty...
Przeglądając zawartość półek, dotykając kaszmirowych szali i swetrów, płaszczy z leciutkiej wełny, myślałam, że właściwie każdą z tych rzeczy chciałoby się mieć. Pięknie wykonane, z jedwabi, kaszmirów, wełen, w fasonach niesilących się na ekstrawagancje, za to projektowanych z prawdziwie włoską delikatnością. Ręczne wykończenie. Wreszcie wzięłam się na odwagę i sprawdziłam ceny. Lekki wstrząs. Szal 1200 euro, kurtka puchowa 2500, torba 1700... Gdzieś na boku leżał przeceniony z lata smętny T-shirt za 180 euro.
Rzeczy marki Brunello Cucinelli na oko nie wyróżniają się niczym szczególnym. Nie ma logo ani napisów. Najczęściej są też w przygasłej gamie kolorystycznej – biele, beże, szarości, brązy, antracyty. Te barwy to znak firmowy. Reklamy nie przedstawiają top modelek sfotografowanych w erotycznych pozach. Na zdjęciach widać dziewczyny z delikatnym makijażem, w butach na płaskim obcasie. W dzisiejszym fashion biznesie taka estetyka to odwaga, jeśli nie zboczenie.