Co najmniej od 20 lat mówi się, że art. 212 Kodeksu karnego to relikt z przeszłości, który powinien zniknąć z porządku prawnego. Być może przypadek Wojciecha Biedronia z redakcji „Sieci" będzie przyczynkiem, by naprawdę znieść ten przepis i w końcu nie karać za słowo. Jego błąd w tekście na temat sędziego Wojciecha Łączewskiego (zamiast postępowanie wyjaśniające napisał dyscyplinarne, co jest poważniejszym w skutkach etapem sprawy) skończyło się prywatnym aktem oskarżenia o zniesławienie i skazaniem na karę 3 tysięcy zł grzywny (w pierwszej instancji grzywna wynosiła 25 tys zł, apelacja ją obniżyła).
Czytaj też: Wojciech Biedroń zniesławił sędziego Wojciecha Łączewskiego. Dziennikarz zapłaci 3 tys. zł
Nie rozumiem racji utrzymywania tego przepisu w sprawach o słowa. Sądy cywilne mają wielki dorobek w sprawach o ochronę dóbr osobistych i potrafią ocenić skutki bezzasadnego pomówienia i wyegzekwować odpowiedzialność za słowo napisane przeciw osobie publicznej. Również osobie sędziego. Pozostawmy sankcje karne dla przestępców. Dziennikarz, jeśli popełni błąd lub nawet pomówi kogoś powodowany złą wolą – nie zasługuje na miano przestępcy. Utrzymywanie sankcji karnej także składa się na „efekt mrożący" wolność słowa.
I moje zdanie o publikacji na temat sprawy Wojciecha Łączewskiego oraz jego rzekomych kontaktów z Tomaszem Lisem nie tu ma żadnego znaczenia.
Sędziego Łączewskiego pamiętam dobrze, bo wśród innych dziennikarzy na sali rozpraw słuchałem, jak uzasadniał wyrok wydany przez trzyosobowy skład orzekający. Sąd skazał na kary więzienia bez zawieszenia szefa CBA, jego zastępcę oraz dwóch wysokich oficerów tej służby. Potem cała czwórka została ułaskawiona przez prezydenta Dudę - zanim jeszcze wyrok się uprawomocnił. Pamiętam zarówno szok, gdy sąd ogłosił wymiar kar, jak i to, gdy je przekonująco uzasadnił. Nie ma wątpliwości, że to tamta sprawa przyczyniła się do późniejszych kłopotów sędziego Łączewskiego. Pewnie stąd też jego ostre reakcje na publikacje prasy na jego temat. Wytacza proces karny - bo jest przepis, który na to pozwala. Tak samo zresztą robią różni politycy - mimo że oficjalnie deklarują przywiązanie do wolności słowa i popierają zniesienie art. 212. Ale póki jest - czemu zeń nie korzystać?