Ministerstwo Sprawiedliwości podsumowało pięć ostatnich lat działania sądów. Wyniki nie napawają optymizmem. Jest coraz gorzej. Wpływa więcej spraw; przybywa procesów „starych", wydłuża się średni czas sprawy przed sądem. Ponieważ nie zanosi się na to, że część spraw zostanie wyjęta z sądów i przeniesiona do załatwienia gdzie indziej (chodzi o zmniejszenie kognicji), coraz to nowi szefowie resortu sprawiedliwości szukają sposobu, by poprawić wyniki. I nie chodzi tu tylko o lepsze mierniki, wskaźniki czy procenty, choć każdy z nich wpływa na odbiór sądownictwa w społeczeństwie.
Walka o wizerunek musi więc trwać. I wygląda na to, że właśnie na nowo się zaczyna. Prawo i Sprawiedliwość, idąc do wyborów, zapowiadało gruntowną reformę wymiaru sprawiedliwości. Niebawem ma zostać ogłoszona. Cel jest szlachetny: poprawić, usprawnić, przyspieszyć. Taki sam przyświecał poprzednim ekipom. A jak wynika z najnowszego raportu z działalności sądów powszechnych, skutek jest odwrotny. Wskaźniki gorsze. Nie oznacza to jednak, że nie należy nic zmieniać. Nie można udawać, że świat się nie zmienia, technika nie idzie do przodu, a przestępczość znika.
Trzeba to jednak robić z głową i we współpracy z sędziami. Narzucanie im gotowych zmian i informowanie o nich za pośrednictwem mediów nie wróży dobrze reformie. Przekonali się już o tym poprzednicy. Jednocześnie trzeba też apelować do sędziów, by nie wszystko, co proponuje minister sprawiedliwości, poddawać od razu gruntownej krytyce. Przecież ministrowie się zmieniają, a sędziowie zostają tam, gdzie orzekali. A co najgorsze, z coraz większymi zaległościami.
Gdyby chodziło tylko o relacje: minister sprawiedliwości–sędziowie, zwykły obywatel nie musiałby się martwić. Ale to przecież właśnie on cierpi na ciągłym reformowaniu i protestowaniu przeciwko zmianom.