Tam, gdzie nie chodzi o nic ponad to, żeby zdobyć więcej bramek albo najszybciej pobiec, fakt, że ktoś urodził się w tym samym kraju co ja, wydaje się być wystarczającym powodem, żeby trzymać za niego kciuki. Ale nikt jeszcze przekonująco nie wyjaśnił, dlaczego książki i filmy, rzeczy z innego, mającego dla naszego życia nieskończenie większe znaczenie porządku, mają podlegać tym samym regułom. Wzbudzać uczucia zbiorowego triumfu, kiedy zdobywają uznanie, albo zawodu, kiedy laury przechodzą im koło nosa tylko dlatego, że zostały stworzone w Polsce i po polsku. Tak jakby to, co tym językiem zostało wyrażone i przekazane, miało już drugorzędne, jeśli nie jeszcze mniejsze, znaczenie.

Porządek znaczeń i sensów, którym rządzi się kultura, miałby w ten sposób zostać poddany regułom narodowej lojalności.

Podobnie jak pisarstwo Olgi Tokarczuk „Boże Ciało" Jana Komasy zostało w chwili ogłoszenia jego nominacji do Oscara obłożone polemicznym embargiem. Otoczone teflonem, którego może nie udać się zdjąć nawet decyzji Akademii Filmowej. Tak samo jak w przypadku „Idy" Pawła Pawlikowskiego dało się o filmie Komasy w miarę sensownie rozmawiać do momentu, w którym rozpętało się oscarowe szaleństwo. Tak jakby prawdziwą miarą jego rangi nie był również sprzeciw, który jest w stanie wywołać, ale tylko nagrody, jakie może zdobyć.

Nacjonalizm, bezkrytyczne uwielbienie dla wszystkiego co polskie, tak pilnie tropiony we wszystkich innych dziedzinach życia, ma się doskonale w odniesieniu do „produktów eksportowych" naszej kultury. Sprowadzając tym samym twórczy wysiłek ich autorów do poziomu i znaczenia fizycznego  zmęczenia naszych sportowców.