W żadnym z sensów i znaczeń, jakie można wiązać z tym terminem, nieważne, czy będzie się go kojarzyć raczej z troską o społeczny porządek czy tradycyjnym światopoglądem.
Trudno przewidzieć skalę chaosu, jaki nastąpi po wyborach prezydenckich, niezależnie od tego, czy odbędą się za kilka dni czy tygodni. Trudno wyobrazić sobie głowę państwa, ktokolwiek nią zostanie, o słabszej legitymizacji i węższym polu do pełnienia roli strażnika narodowej zgody w chwili, kiedy ta funkcja prezydenckiego urzędu stanie się potrzebna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pierwsze miesiące i lata, a prawdopodobnie nawet cała jego kadencja zbiegnie się przecież w czasie z załamaniem gospodarczym, do którego rząd PiS przyczynił się przez sposób, w jaki zarządza wirusowym kryzysem.
W cieniu tej wyborczej katastrofy do Sejmu trafił projekt ustawy antyaborcyjnej. A w zalewie histerii, jaką spowodowało skierowanie go do prac komisji, wydaje się wszystkim umykać fakt, że jego los został podporządkowany dokładnie tej samej logice, której ofiarą padł prestiż urzędu prezydenta Rzeczypospolitej. Logice trwania, zaawansowanej AWS-izacji Zjednoczonej Prawicy. Obozu, którego nie spaja już nic poza władzą, który prawicowym może być nazywany wyłącznie z przyzwyczajenia, bo wartości i cele, które być może kiedyś zbliżały do siebie jego członków, gdzieś się ulotniły. Projekt Kai Godek na trafienie do kosza musi jeszcze po prostu chwilę poczekać, nie wypada chwilę przed wyborami kłuć w oczy prawicowych wyborców kolejnym – trudno już je zliczyć – zaniechaniem w realizowaniu światopoglądowo konserwatywnej agendy.
Mrugnięcie okiem w kierunku jednych, a wielkopański gest dobrej woli wykonany względem drugich, który feministki zmusił do heroicznego rysowania sobie po dłoniach czerwonymi flamastrami i wytrwałego oplakatowywania okien wyrazami oburzenia, nie znaczy dokładnie nic. Tyle samo, ile konserwatyzm dla obozu władzy.