„Kochany tygodniku! W ostatnich dniach koleżanka już dwa razy zapraszała mnie do siebie na kawę, oczywiście odmówiłam, ale czy słusznie? Jak w dobie pandemii stosować reguły savoir-vivre?
Droga Krysiu, bardzo dobrze zrobiłaś. Twoja znajoma wykazała się nie tylko złym wychowaniem, ale i brakiem odpowiedzialności. Jeżeli tylko sytuacja będzie się powtarzać, radzimy zgłosić sprawę na policję”.
Tyle „Kącik dobrych manier” jednego z magazynów dla gospodyń domowych. Niewinna porada, wtrącona gdzieś między przepisem na zupę szczawiową a sprawdzonym sposobem na haluksy. I właśnie dlatego jest to trafniejsza od tomów socjologicznych analiz diagnoza. Epitafium dla pierwszej ofiary pandemii.
Społeczeństwo obywatelskie było w stanie krytycznym jeszcze przed zdiagnozowaniem pacjenta zero. Pośrednik między codziennymi sprawami jednostek a państwową maszynerią, hamulec opierający swoje działanie na zasadzie ograniczonego zaufania, kojarzył się raczej z dawno rozwianym demokratycznym marzeniem i toczonym przez grantozę trzecim sektorem. Pandemia tylko je dobiła, odebrała społeczeństwu obywatelskiemu jedyne powietrze, którym było ono w stanie oddychać. Instynkt nieufności, nakazujący interesowanie się sprawami publicznymi i patrzenie politykom na ręce, został w całości przekierowany na współobywateli. To on, drugi człowiek, jest jedynym realnym zagrożeniem; skoro państwo może mnie przed nim ochronić, to dlaczego mam mu nie ufać? I nie dzwoń już więcej, bo pójdę na policję.