To miejsce, przy powstającej obwodnicy miasta, wypatrzył Janusz Dorosiewicz, prezes Fundacji Kazimierza Deyny. Kilka domów dalej znajduje się inne malowidło, upamiętniające Stanisława Anioła, gospodarza domu przy Alternatywy 4.
Deyna znał Romana Wilhelmiego, ale serialu nie widział. Kiedy emitowano go w telewizji, piłkarz mieszkał już w Kalifornii. Wyjechał z Polski w roku 1978, rok później, w barwach Legii i Manchesteru City rozegrał przy Łazienkowskiej ostatni mecz na polskich boiskach. I nigdy już do kraju nie wrócił.
Pewnie ponad trzy czwarte kibiców, oglądających dziś na stadionie mecze Legii, nigdy nie widziało Deyny na własne oczy. Wojciech Cłapiński, inicjator zbiórki wśród kibiców na mural, a wcześniej na pomnik piłkarza, urodził się w roku 1975 i oczywiście Deyny nie pamięta. Dowiedział się o nim, kiedy był dzieckiem, nieczysto uderzał piłkę, co pierwszy trener skwitował uwagą, że tak to może kopać, jak będzie Deyną.
Kazimierz Deyna spędził 12 lat w Legii, przez dziesięć grał w reprezentacji. Jest mistrzem i wicemistrzem olimpijskim, a na mistrzostwach świata jako kapitan i główny rozgrywający doprowadził reprezentację do trzeciego miejsca. Było w Polsce kilku piłkarzy o porównywalnych osiągnięciach, jednak nie wszyscy stali się legendami. Co takiego zrobił Deyna, że 31 lat od śmierci i 41 od ostatniego meczu w kraju, wciąż wzbudza niezwykłe emocje?
Przede wszystkim został zapamiętany dzięki genialnym podaniom, golom z rzutów wolnych, po których bramkarze szukali w powietrzu piłki dawno leżącej w siatce, bramkom w spotkaniach z AC Milan na Stadionie Dziesięciolecia, z Włochami na mundialu, z Portugalią bezpośrednio z rzutu rożnego. Ale zdarzył się też niewykorzystany rzut karny z Argentyną, który stał się najbardziej dyskutowaną „jedenastką” w historii Polski.