O śmierci Krzysztofa Krawczyka dowiedziałem się z SMS-a nadesłanego przez przyjaciela. Zaczynał się on od słów: „Krzysztofie, to ty nauczyłeś mnie, jak być mężczyzną". Jest w tym zdaniu wszystko, co definiowało stosunek większości Polaków do tego piosenkarza: mieszanka ironii z czułością. Ciepły dystans, który zamiast stwarzać barierę – budował więź. Zwłaszcza tę międzypokoleniową.
Bądźmy szczerzy. Dla nas, wychowujących się w latach 90., Krzysztof Krawczyk był uniwersalnym symbolem dziaderstwa. I to na długo przed tym, zanim ukucie tego – niezbyt swoją drogą udanego – neologizmu przyszło komukolwiek do głowy. Kiedy jego charakterystyczna sylwetka pojawiała się na ekranie telewizora, był to zawsze sygnał do rozpoczęcia poszukiwań pilota. Trudno było wówczas uwierzyć, że może być on kimś więcej niż ojcem chrzestnym disco polo. Nawet w swojej religijności wydawał się aż nazbyt ludowy.
I wtedy pojawili się najpierw Goran Bregović, chwilę potem Andrzej Smolik i okazało się, że Krzysztof Krawczyk jest geniuszem ciągłości. W świecie, gdzie nawet sezon jest miarą czasu zbyt długą dla wyznaczania skali popularności i sukcesu, on przetrwał dekady. Okresy przaśności, incydenty cepelii, jak te z lat 90., były ceną, jaką – dziś wydaje mi się, że świadomie – zapłacił za przetrwanie w wyobraźni Polaków. A przecież tylko tym można mierzyć wielkość popularnego piosenkarza, nie harmoniczną wyobraźnią czy artystyczną oryginalnością. I pod tym względem Krzysztof Krawczyk był geniuszem w swojej dyscyplinie. Człowiekiem, który mimo upływu kilkudziesięciu lat wydawał się wciąż bliski i swojski. Był wujkiem wszystkim Polaków. Może nie zawsze traktowanym do końca serio, ale niezmiennie kochanym.
Jedną z tych figur, które podczas rodzinnego obiadu koją napięcia i konflikty. Pozwalają wysiedzieć przy jednym stole zbuntowanym nastolatkom i ich zramolałym rodzicom. Wytrzymać w jednym pomieszczeniu „julkom" i dziadersom. Bo przecież każdy naród potrzebuje nie tylko ojców, ale też wujków.
Żegnaj, wuju Krzysztofie.