W którym momencie artysta przestaje być obciachowy, a jego twórczość pokrywa się szlachetną patyną? Czy to tylko kwestia czasu, czy może kontekstu? Te wszystkie pytania zadaję sobie od paru dni, kiedy nadeszła niespodziewana wiadomość o śmierci Krzysztofa Krawczyka. Artysty zwanego Krawcem.
Rzadko się zdarza, żeby w takich okolicznościach asumptu do najciekawszych refleksji dostarczyli politycy. To jest właśnie ten wyjątek od reguły. Za słowa o „artyście lekceważonym przez młodych" Andrzej Duda został odsądzony od czci i wiary. Niesłusznie. Być może to kwestia pokoleniowa (bo tak się składa, że jestem rówieśnikiem prezydenta), ale dobrze pamiętam czasy, kiedy utwory Krawczyka uchodziły za synonim kiczu. Sam tak o nich myślałem. W czasach rockowego boomu pewnie nie mogło być inaczej, bo przecież tej muzyki słuchali nasi rodzice, a międzygeneracyjne antagonizmy były wtedy bardzo mocne. Dziś w czasach zaniku konfliktu pokoleń nie ma to już znaczenia. Zresztą od dobrych kilkunastu lat Krzysztof (bo przecież trochę się znaliśmy i lubiliśmy na tyle, że rozważaliśmy wydanie wywiadu rzeki) budził wyłącznie pozytywne emocje. Pewnie stało się to gdzieś w okolicach nagrania płyty z Goranem Bregoviciem i duetu z Edytą Bartosiewicz.
Dlatego druga wypowiedź, która przy tej smutnej okazji utkwiła mi w pamięci, po pierwszym zaskoczeniu wydała się logiczna. Wiceminister Jarosław Sellin powiedział mianowicie, że instytucje zainteresowane upowszechnianiem dorobku Krzysztofa Krawczyka mogą liczyć na wsparcie resortu kultury. Bez względu na to, co orzekną w tej sprawie arbitrzy elegancji, którzy wiedzą, dlaczego ludzie nie powinni czegoś słuchać (np. disco polo), polityk miał rację. Dziś, po prawie pół wieku od największych sukcesów Krawca, doskonale widać, że te piosenki to nie tylko ścieżka dźwiękowa czyjejś młodości, ale też istotna część naszej kultury. I nie przypadkiem rozmaite instytucje (od UNESCO po UE) energicznie apelują, by chronić dziedzictwo audiowizualne.
A co do samego Krzysztofa, to zawsze będę pamiętał jego opowieść o tym, jak w czasach uzależnienia od kokainy amerykański lekarz zaproponował mu, żeby wstawił sobie metalową płytkę w nos i dzięki temu uniknie męczących krwotoków. „I co, wstawiłeś?" – zapytałem. „Nie. Potem odkryłem, że moim mistrzem nie jest tylko Elvis, ale też Jezus".
Autor jest publicystą, scenarzystą, satyrykiem