Ciekawe, ilu rodziców zaczęło już myśleć o tym, żeby dać sobie wreszcie spokój. Przestać śledzić sprzeczne komunikaty, szacować, ile może potrwać i w jakiej formie przebiegnie mający się za chwilę zacząć rok szkolny. Odświeżyć wiedzę o fotosyntezie, pierwiastkach i dynastii Jagiellonów i zacząć samemu uczyć własne dzieci.
Pewnie jeszcze nie jest ich tak wielu, ale to, co teraz jest luksusem rodzin mogących sobie na taki krok pozwolić, już za chwilę może okazać się koniecznością. Bo że zdalne nauczanie to nic więcej niż gra pozorów, nikogo już chyba przekonywać nie trzeba.
Publiczne szkolnictwo, instytucja, bez której nie było nowoczesnego państwa, upada razem z nim. Z państwami, jakie znaliśmy dotychczas, jest trochę jak z rannym żołnierzem z wiersza pewnego włoskiego poety: „szedł, ale był już martwy". W jeszcze mniejszym stopniu niż edukacja istnieje publiczna służba zdrowia, jeszcze przed epoką koronawirusa będąca wyłącznie alibi, teraz stała się alibi wyjątkowo niewiarygodnym. To prywatna służba zdrowia jest jedyną realną szansą na uporanie się ze wszystkimi chorobami i dolegliwościami niebędącymi wirusem SARS-CoV-2.
Niewymagające kontaktu z panią w okienku ani stania w kolejkach paczkomaty zdystansowały w ostatnich miesiącach pocztę. Podczas protestów wywołanych śmiercią George'a Floyda po raz pierwszy pojawił się na tę skalę i z taką gwałtownością postulat zlikwidowania policji. Triumfalny powrót państw narodowych z początku pandemii – zamykanie granic, przypominanie o sobie kolejnymi restrykcjami, przekraczająca nieraz granice zdrowego rozsądku gorliwość w ich egzekwowaniu – był w rzeczywistości ich przedśmiertnym spazmem. Rzeczywiście to one wzięły na siebie ciężar walki z wirusem. Ale coraz wyraźniej widać, że nie są go już w stanie dłużej nieść. Najważniejsze pytanie nie brzmi teraz, czy to jest ich koniec, tylko co pojawi się w ich miejsce. Na ten moment wspólnota polityczna może – korzystając z nastroju końca wakacji – zanucić pod nosem znany we wszystkich kurortach przytyk: turnus mija, tyś niczyja.