Mądry Kaczmarski śpiewał w jednej ze swych ballad: „jak blisko od chwały do zdrady". Ale nie chcemy o tym wiedzieć, nawet wobec nieubłaganej zbieżności dat w kalendarzu. W poniedziałek 31 sierpnia prężyliśmy dumnie pierś, bo przed 40 laty w Stoczni Gdańskiej (ówcześnie imienia Lenina) narodziła się Solidarność (ówcześnie jeszcze bez tego miana). Pokojowy bunt Polaków doprowadził nie tylko do wyzwolenia kraju z komunistycznej opresji, ale i do upadku najeżonego bronią zaborczego mocarstwa. Zasłużeni dziadkowie (ale raczej ci, którzy popierają PiS) otrzymali należne ordery, a wielomówni komentatorzy rozczulali się, jak wspaniałe wartości dała światu Solidarność, jak wiele pozostało z jej dorobku.
Odpowiadam więc: nic nie pozostało! Tak jak w tytule. Niewielki liczebnie związek zawodowy, który jest przybudówką rządzącej partii. Zestarzały przywódca, który nie potrafi wyplątać się z własnej przeszłości. Kraj, który usiłuje prawić Europie kazania o solidarności (przez małe s), a sam prowadzi niesolidarną politykę wobec mniejszości, dzieli obywateli na „sorty", ogranicza ich prawa cichaczem i buduje dyktaturę.
Podobnie dzisiaj, kiedy 1 września od jednego uderzenia rozleciały się polskie marzenia o niepodległości odzyskanej po półtorawiekowych zaborach. Oburzeni wołamy, że to niespodziewany napad silniejszego mocarstwa. Ale nie chcemy pamiętać, że rządząca autorytarnie sanacja uczyniła z wyborów fikcję, opozycję trzymała w obozie, sojuszników szukała daleko, a temu, który mógł być blisko, wbiła nóż w plecy, odbierając Zaolzie kilka miesięcy przedtem, nim uciekała przed tym samym agresorem. Nie mogliśmy września 1939 roku wygrać, mając sowiecką Rosję pod bokiem, ale mogliśmy przegrać w lepszym stylu, zadając przeciwnikowi boleśniejsze straty.
O tym nie chcemy pamiętać, szukając sojusznika za oceanem, kiedy amerykański prezydent mówi, że jego żołnierze „nie będą umierać za Czarnogórę", podobnie jak Francuzi nie chcieli „umierać za Gdańsk".