W USA ruszyła maszyna. Zwie się ona „wybory prezydenckie". Co prawda, ich finał nastąpi dopiero jesienią 2016 roku, ale już dziś oczy politycznych komentatorów całego świata zwrócone są na Amerykę. Przesadzamy? Kiedy Hillary Clinton, kandydatka demokratów, ogłosiła swój start, polska kampania prezydencka, szczególnie w oczach komentatorów politycznych, na kilkanaście godzin poszła w odstawkę.
Jedno jest więc pewne: teflonowa Hillary już walczy o głosy. Kto stanie w szranki po stronie republikanów? Najpewniej Jeb Bush – latorośl prawdziwej dynastii – gdy tylko Partia Republikańska się zmęczy i wykrwawi brutalnymi prawyborami. Dlatego dziś dużo ciekawsze pytanie brzmi: kto przyjmie rolę delfina w obu partiach.
Oczywiście nie brak opinii, że stanowisko wiceprezydenta USA jest jednym z wielkich kuriozów historii. John Adams, pierwsza osoba sprawująca ten urząd, stwierdził ironicznie w liście do żony Abigail, że „nasz naród w swojej niezmierzonej mądrości stworzył najmniej znaczący urząd, na jaki ludzka mądrość i wyobraźnia zdołały wpaść".