Przejeżdżałem kilka dni temu obok opactwa tynieckich benedyktynów i nie ukrywam, pojawiła się łezka w oku. Za kilka dni minie przecież 13 lat, odkąd Platforma Obywatelska zorganizowała tam swoje partyjne rekolekcje. – Żadnej ostentacji, przyjeżdża, kto chce – zapewniał jeden z uczestników, Zbigniew Chlebowski. Ale obok przyszłego bohatera afery hazardowej pojawiło się kilkudziesięciu parlamentarzystów partii wówczas rządzącej, więc „dni skupienia PO" nie były raczej kameralnym wydarzeniem.
Druga fala wzruszenia przyszła podczas lektury „Deklaracji ideowej PO", przypomnianej ostatnio przez Klub Jagielloński. „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa" – zapewniali ojcowie założyciele. Nie zamierzam jednak państwa przekonywać, że Platforma w ubiegłym tygodniu ostatecznie odcięła się od swoich chrześcijańsko-demokratycznych korzeni. Przeciwnie. W zeszły czwartek zakorzenione w chadeckiej glebie drzewo wydało swoje owoce. PO stała się nareszcie partią prawdziwie chrześcijańsko-demokratyczną. Godną reprezentantką paneuropejskiego nurtu obrony status quo. Idei, która narodziła się po drugiej wojnie światowej nie po to, by natchnąć politykę chrześcijańską wizją człowieka i świata. Broń Boże, nic z tych rzeczy. Gdyby jej ideowi fundatorzy byli choć trochę szczerzy, wyprzedziliby o kilkadziesiąt lat Andrzeja Leppera i nazwali swój ruch Samoobroną; tyle że nie rolników, ale mieszczaństwa. Na gruzach Europy i wśród rewolucyjnych nastrojów chadecja niosła na swoich sztandarach tylko jeden postulat – odrobinę świętego (a jakże) spokoju.
Chrześcijańscy demokraci ruszyli do budowy Nowej Europy jako „głos rozsądku", ludzie środka. Dlatego właśnie żaden inny nurt nie był tak wrażliwy na zmiany społecznych nastrojów. Położenie centrum nie zależy przecież nigdy od niego samego, tylko od pozycji, na których usytuowały się skrajności. Borys Budka i przyjaciele odrobili lekcję z historii. Niech tylko nie cofają się już dalej. Mogliby sobie przypomnieć, że podczas francuskiej rewolucji synonimem słowa „centrum" było „bagno".