Uniwersytet dojny

Pomimo niedofinansowania na państwowych uniwersytetach są pieniądze i to całkiem spore. Są też niestety chętni do położenia na nich ręki – pisze publicysta i wykładowca akademicki.

Aktualizacja: 22.09.2021 13:13 Publikacja: 20.09.2021 18:56

Uniwersytet dojny

Foto: Adobe stock

Nauka kosztuje. Przewidziane w budżecie na rok 2021 wydatki na państwowe szkolnictwo wyższe zamykają się w kwocie 19 mld zł. Oczywiście większość tej kwoty trafi do największych uniwersytetów, których budżety wynoszą po kilka miliardów złotych. Jednak i na konta tych mniejszych, lokalnych uczelni przelewane są środki, które przysłowiowego Kowalskiego mogą przyprawić o zawrót głowy.

Do dotacji budżetowej, na którą składają się (w uproszczeniu) pieniądze na dydaktykę i naukę, dochodzą jeszcze (zazwyczaj niewielkie) wypracowane przez uczelnię dochody własne. Zgodnie z lex Gowin rektor ma obowiązek przygotować i przedstawić do zatwierdzenia Senatowi plan rzeczowo-finansowy, a następnie przypilnować jego wykonania. Rektor składa corocznie Senatowi sprawozdanie z realizacji budżetu. W tej chwili uczelnie mają obowiązek przesyłać do ministerstwa swoje budżety. Na dobrą sprawę w wydawaniu publicznych środków państwowe szkolnictwo wyższe cieszy się autonomią, której inne instytucje finansowane z publicznych środków mogą jedynie pozazdrościć.

Okazja, by dorobić

Jak widać, za całość spraw finansowych na uczelni odpowiada rektor. Zgodnie z prawem uczelnia publiczna jest jednostką sektora finansów publicznych, a rektor jako kierownik jednostki odpowiada za ewentualne naruszenie dyscypliny finansów publicznych.

Wielu dorobkiewiczów w akademickich togach szybko przekonało się, że frukta związane z funkcją są stosunkowo niewielkie, za to obowiązki złożone, wymagające ciągłego uzupełniania wiedzy.

Wydawałoby się, że ludzie wkładający rektorskie gronostaje czy dziekańskie birety winni obejmować swoje stanowiska w poczuciu odpowiedzialności za powierzoną im uczelnię, w tym też jej majątek. Coraz częściej jednak można spotkać postawę zgoła inną. Bycie rektorem czy dziekanem staje się dla niektórych przede wszystkim świetną okazją, by dorobić się w sposób nie zawsze uczciwy czy etyczny, a przy tym całkowicie bezkarny. Smutne to, tym bardziej, że czynią to ludzie, którzy powinni swoją osobą dawać innym (przede wszystkim studentom!) przykład dbałości o publiczny, czyli nasz wspólny, grosz. Uczelnia nie wywiązuje się więc z jednego ze swych najważniejszych obowiązków – kształtowania postaw obywatelskich – i to w okolicznościach, kiedy społeczna odpowiedzialność nauki jest wysuwana z pełnym przekonaniem na plan pierwszy. Kiedy staje się priorytetem flagowym polskiego szkolnictwa wyższego.

Krewni i znajomi królika

Wielu dorobkiewiczów w akademickich togach szybko przekonało się, że frukta związane z funkcją są stosunkowo niewielkie, za to obowiązki złożone, wymagające ciągłego uzupełniania wiedzy. I że nie da się uczelnią czy wydziałem zarządzać, nawet w erze internetu, będąc na nim gościem. Trudno im zrozumieć, że poprzednicy pełnili swoje obowiązki w odpowiedzialnym poczuciu misji, praktycznie pro publico bono. Dla nowo nastałych osób „wynagrodzeniem" trudów i znojów jest „ustawienie" siebie, rodziny oraz przyjaciół i znajomych królika.

W poprzednim moim tekście opublikowanym w „Rzeczpospolitej" (pt. „Jego absolutyzm rektor" z 27 lipca 2021 r.) na przykładzie sytuacji na jednym z uniwersytetów pisałem, jakie konsekwencje pociąga za sobą praktyczna likwidacja mechanizmów kontrolnych na uczelni i pozostawienie władzy rektorskiej i dziekańskiej bez jakiegokolwiek nadzoru. Ten brak kontroli wręcz zachęca do sięgnięcia do uczelnianej skarbony, jeśli nie w sposób bezprawny, to na pewno mało etyczny. Przytoczyłem sytuację, w której wspólnik w interesach jednego z kandydatów na dziekana zasiadał w komisji konkursowej i swoim głosem przesądził o jego wyniku.

I zapadła cisza

Życie przyniosło ciąg dalszy tej bulwersującej sprawy. Aktualnie tenże członek komisji prowadzi na wydziale „ustawionego" przez siebie dziekana, z jego wskazania i dzięki jego decyzji, suto płatne zajęcia. Być może kontrkandydat do dziekańskiego biretu nie był taki chętny do tego typu wątpliwej moralnie współpracy? Wspomniany dziekan nie zapomniał również o swojej rodzinie – bez poczucia wstydu zatrudnia na godziny zlecone swojego małżonka, dbając przy tym, by jego stawka godzinowa była najwyższą na całym wydziale. Nieznajomość przepisów, by nie rzec pazerność, doprowadza do tego, że postanawia jednocześnie wydawać pieniądze i kontrolować ich wydawanie – chcąc być w jednej osobie i dziekanem, i kierownikiem studiów podyplomowych. Protest środowiska spowodował tyle, że nad tematem tym zapadła grobowa cisza...

Pozory dbania o poziom

Oczywiście można te i podobne sytuacje utopić w akademickim słowotoku uzasadniającym potrzebę zatrudnienia wybitnego specjalisty o unikalnych kwalifikacjach, podniesieniem jakości kształcenia itd. Jednakże w obu przypadkach, by zrobić miejsce dla „specjalistów", odsunięto – w taki czy inny sposób – poprzednich wykładowców, co do których pracy dotychczas nie było zastrzeżeń. Dotychczas, czyli do momentu nastania nowego dziekana. Trzeba było przecież zrobić miejsce dla „swoich". Nie jest ważne, że te i im podobne decyzje oznaczają zwiększenie wydatków wydziału – przecież to pieniądze uczelniane. Można więc je bez najmniejszych skrupułów wydawać.

Nie jest ważne też, czy dotychczasowi prowadzący cieszyli się uznaniem i szacunkiem, czy od lat sumienne wykonywali swe obowiązki. Pod płaszczykiem rzekomego dbania o poziom kształcenia w ogóle nie zauważa się głosu najbardziej zainteresowanych – studentów. Ich monity, prośby, protesty zostają pominięte, przemilczane i zbagatelizowane. Ad absurdum podniesione natomiast zostaje miejsce pochodzenia danego nauczyciela. Punktem wyjścia jest wielkość miasta, z którego raczy dojeżdżać (bądź raczej logować się na zajęcia w obecnej sytuacji!), a studenci powinni „cieszyć się", że ktoś z metropolii raczy poświęcić czas i cierpliwość nauczaniu w prowincjonalnym ośrodku. A przecież bez zbudowania silnego i kompetentnego środowiska akademickiego w danym ośrodku sens jego trwania staje pod znakiem zapytania. Środowiska takiego z pewnością nie zbuduje się w oparciu o kryterium, „czy mi się to opłaca"!

Car i Boh

Oczywiście pojawia się w tym miejscu pytanie o stosunek rektora do tego typu praktyk. Przypomnijmy – rektora, który dzięki lex Gowin jest na tym uniwersytecie, jak mówią na Podlasiu – Car i Boh. Rektora, który ponosi pełną odpowiedzialność za poczynania powołanego przez siebie dziekana. Jak można sądzić z braku jakiejkolwiek reakcji na powyższe sytuacje, Jego Magnificencja żadnego problemu nie widzi. Zresztą trudno, by widział, skoro nie przeszkadza mu fakt, że tenże dziekan sprawuje swoje obowiązki pomimo postępowania o mobbing prowadzonego przez rzecznika dyscyplinarnego.

Są oczywiście dyscypliny nauki, gdzie piramidy powiązań rodzinnych, towarzyskich i biznesowych kwitną w najlepsze, gdzie mimo prawnych ograniczeń istnieje milczące przyzwolenie na patogenne układy i nepotyzm, a granica tego, co jest własnością publiczną a co prywatną, jest wyjątkowo nieostra, oczywiście dla zainteresowanych. Nie ma jednak najmniejszego powodu, by pozwolić, aby ta gangrena wylewała się na całe uniwersytety tylko ze względu na fakt, że ich aktualne władze takie praktyki traktują jak coś całkowicie normalnego.

Ponury żart

Musi być jakaś granica, którą – jeśli nie stanowi jej elementarne poczucie miary i przyzwoitość – powinno wyznaczyć prawo.

Na rzeczonym uniwersytecie, jak zresztą w większości szkół wyższych w Polsce, obowiązuje przyjęty kilka lat temu kodeks etyczny nauczyciela akademickiego. W uchwalonym przez Senat i ogłoszonym z wielka pompą akcie zapisano m.in., że nauczyciel akademicki, pełniąc funkcje organizacyjne, powinien wystrzegać się konfliktu interesów, nepotyzmu i protekcji. Patrząc na opisane wyżej sytuacje, umieszczony w preambule kodeksu zapis, że przestrzeganie go jest powinnością nauczyciela i to pod groźbą odpowiedzialności dyscyplinarnej, można potraktować jako kpinę i ponury żart. Z pewnością rektor i dziekan mają wspomniany kodeks, ale głęboko w... biurku.

Nadzór właścicielski

Skoro więc ogólnie przyjęte zasady uczciwości podparte nawet prawem wewnętrznym uczelni pozostają w sferze deklaracji, a nie praktyki, być może trzeba sięgnąć po rozwiązania znane z życia gospodarczego i zarządzania majątkiem publicznym. Może najlepszą tamą dla dojenia (by przywołać znaną wypowiedź prezydenta Dudy) państwowego szkolnictwa wyższego będzie ściślejszy instytucjonalny nadzór „właścicielski" ze strony właściwego ministra. Niektórzy rektorzy zapominają, że uczelnia, którą kierują, nie jest ich własnością, a jedynie powierzonym majątkiem Skarbu Państwa, ze wszystkimi tego konsekwencjami (również prawnymi). Uprzedzając głosy krytyków – proponowane rozwiązanie nie ma nic wspólnego z godzeniem w uniwersytecką autonomię, ale ukróceniem pomysłów na takie lub inne, większe lub mniejsze uwłaszczenie się na państwowym majątku.

Udało mi się znaleźć w ostatnich latach dwa przypadki, w których rektorzy musieli się przed sądami powszechnymi tłumaczyć ze sposobu zarządzania powierzonym im majątkiem. Odnotujmy fakt, że w obu przypadkach chodziło o rektorów uczelni medycznych.

Sprawa dla CBA

Nie wydaje się również złym pomysłem, by osoby zarządzające wielomilionowym państwowym majątkiem, czyli rektorzy, dziekani oraz uniwersyteccy kwestorzy (uczelniani dyrektorzy finansowi) i kanclerze (dyrektorzy generalni) oraz ich małżonkowie składali corocznie szczegółowe jawne oświadczenia majątkowe podlegające kontroli przez Centralne Biuro Antykorupcyjne. Dzięki temu trudniej byłoby ukryć dorabianie się na majątku uczelni czy podejrzane towarzysko-biznesowe układy, które ściśle oplatają niejedną polską uczelnię czy wydział. A jeśli ktoś nie będzie chciał się zgodzić na zasady transparentności, trudno, nie ma obowiązku pełnienia funkcji na uczelniach publicznych.

Duże pieniądze podobno lubią ciszę, natomiast dojący polską naukę poza ciszą lubią również mrok. Należałoby się postarać, aby jednego i drugiego na polskich uczelniach było jak najmniej.

Najważniejsze jest podjęcie działań systemowych, by opisywane wyżej sytuacje były jedynie godnym potępienia ekstremum, którym być może bliżej powinno przyjrzeć się Ministerstwo Nauki i Edukacji oraz CBA, a nie stały się codziennością polskiego szkolnictwa wyższego.

Autor jest politologiem, prezesem Stowarzyszenia Promowania Myślenia Obywatelskiego, profesorem Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie i Wyższej Szkoły Zarządzania Personelem w Warszawie

Nauka kosztuje. Przewidziane w budżecie na rok 2021 wydatki na państwowe szkolnictwo wyższe zamykają się w kwocie 19 mld zł. Oczywiście większość tej kwoty trafi do największych uniwersytetów, których budżety wynoszą po kilka miliardów złotych. Jednak i na konta tych mniejszych, lokalnych uczelni przelewane są środki, które przysłowiowego Kowalskiego mogą przyprawić o zawrót głowy.

Do dotacji budżetowej, na którą składają się (w uproszczeniu) pieniądze na dydaktykę i naukę, dochodzą jeszcze (zazwyczaj niewielkie) wypracowane przez uczelnię dochody własne. Zgodnie z lex Gowin rektor ma obowiązek przygotować i przedstawić do zatwierdzenia Senatowi plan rzeczowo-finansowy, a następnie przypilnować jego wykonania. Rektor składa corocznie Senatowi sprawozdanie z realizacji budżetu. W tej chwili uczelnie mają obowiązek przesyłać do ministerstwa swoje budżety. Na dobrą sprawę w wydawaniu publicznych środków państwowe szkolnictwo wyższe cieszy się autonomią, której inne instytucje finansowane z publicznych środków mogą jedynie pozazdrościć.

Pozostało 90% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Kandydatem PiS w wyborach prezydenckich będzie Karol Nawrocki. Chyba, że jednak nie
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Apel do Niemców: Musicie się pożegnać z życiem w kłamstwie