Od grudnia 2016 roku w okolicach Sejmu co jakiś czas pojawiają się metalowe barierki i dodatkowe patrole policji. Teren – dotąd dostępny dla demonstrantów, a także zwykłych spacerowiczów – decyzją marszałka Marka Kuchińskiego jest zamknięty. Obok funkcjonariuszy policji i straży marszałkowskiej nie prześlizgnie się nawet mysz. A może być jeszcze gorzej. Wokół budynków Sejmu – o czym kilka razy pisała „Rzeczpospolita" – planowana jest budowa muru. Ale... Od pewnego czasu straż marszałkowska ma prawo do noszenia broni palnej z pociskiem w komorze, gotowej do strzału. Marszałek Kuchciński grodzi też korytarze wewnątrz budynku, tworzy strefy, w których nie mogą przebywać dziennikarze, przyznaje sobie prawo do decyzji, którą wycieczkę do Sejmu wpuścić, a która pocałuje klamkę. Ba, jest już nawet czarna lista osób, których do Sejmu nie wpuszcza się wcale. Ponoć sami na to zapracowali.
Wszystkie te środki ostrożności mają wynikać z troski o bezpieczeństwo parlamentarzystów i spokój niezbędny do stanowienia prawa. Każdą grupę niezadowolonych trzeba trzymać jak najdalej.
To prawda, grupa niezadowolonych jest duża. Prawdą też jest, że ich frustracja podsycana jest przez posłów opozycji, którzy przy okazji próbują uzbierać nieco punktów procentowych. Ale jeśli ludzie przychodzą – jak sami deklarują – w pokojowych zamiarach, bo chcą tylko dać upust swoim emocjom, to czy rzeczywiście trzeba budować przed nimi barykady?
Czytaj także: Protest pod Sejmem. Marek Kuchciński: Kornel Morawiecki już siedział
Ta militaryzacja sejmowego budynku, wszystkie zakazy wstępu itp. to nic innego jak brak zaufania do ludzi. Każdy traktowany jest bowiem jako zagrożenie, jak przestępca. Za poprzedniego ustroju, ale też i za poprzedniej władzy PO–PSL (która nie wahała się do protestujących strzelać gumowymi kulami) już to przerabialiśmy. Teraz miało być jednak inaczej. Miała być „dobra zmiana".