Podróż do Ameryki Południowej to dobra puenta półrocznych rządów ekipy Donalda Tuska. Pamiętam, kiedy Jerzy Buzek jako szef rządu leciał do Meksyku, nie ukrywano, że wizyta trwa o kilka dni dłużej po to, by premier mógł odpocząć. Bo sama wyprawa nie ma wielkiego znaczenia i o tym, czy premier musiał być na szczycie Unia Europejska – Ameryka Południowa można dyskutować (choć mógłbym wyliczyć dziesięć ważniejszych spraw, także z dziedziny polityki zagranicznej, którymi premier mógłby się zająć w tym czasie). Symbolicznego wymiaru nabiera jednak fakt, że szef rządu wyrusza w daleką podróż zaledwie po pół roku pracy, której efekty – mówiąc najdelikatniej – nie powalają. A zdaje się, że z tezą o miernych efektach pracy swoich ludzi zgadza się nawet Donald Tusk.
Dziś już widać wyraźnie, jak bardzo obecna ekipa przyszła do władzy nieprzygotowana. Jak bardzo w opozycji PO straciła czas. Bo nawet jeśli chaos pierwszych tygodni rządzenia ekipy Tuska nie był większy np. od chaosu, jaki panował za rządów Leszka Millera, to od Platformy Obywatelskiej wszyscy oczekiwali czegoś więcej. Przecież to Platforma miesiącami budowała wizerunek ugrupowania ludzi kompetentnych. Po nieudolnych rządach Prawa i Sprawiedliwości spece z Platformy mieli błyszczeć.
Tymczasem nowa ekipa miała tylko jeden pomysł – zmianę wizerunku. Odejście od poetyki konfliktu, poszukiwania wrogów, wywoływania wojen. I to – przynajmniej częściowo – trzeba im zapisać na plus. Choć wyrazisty spór jest w polityce potrzebny, to nieustanna wojna wszystkich ze wszystkimi – niekoniecznie.
Największym problemem nie był jednak wyłącznie brak przygotowania do rządzenia. Donald Tusk jest inteligentnym człowiekiem i doświadczonym politykiem, gdyby więc chciał, byłby w stanie zatrudnić ministrów bardziej zdeterminowanych do wprowadzania zmian. Problem w tym, że premier zmian nie chce. Tusk i jego stratedzy przyjęli założenie, że gwałtownych reform ten rząd wprowadzać nie będzie. Wszelkie zmiany mają być dokonywane małymi kroczkami, tak by nie popsuć dobrego nastroju bogacącego się społeczeństwa. Jak tłumaczą najtęższe rządowe głowy, my, społeczeństwo, oczekujemy teraz spokoju, chcemy konsumować efekty wieloletnich zmian w Polsce i nie jesteśmy gotowi na kolejne wyrzeczenia.
Tak jakby za rządów Tadeusza Mazowieckiego czy Jana Krzysztofa Bieleckiego Polacy chcieli gwałtownych podwyżek i dramatycznego wzrostu bezrobocia. Jakby za czasów Buzka marzyli o zaciskaniu pasa.