Stukot młotków i odgłosy dźwigów co rano niosą się w Nowym Mordorze, jak warszawiacy ochrzcili zagłębie biurowe wyrastające wokół ronda Daszyńskiego i wzdłuż ulicy Prostej. Na budowie zawsze jest hałas, ale idąc w środę rano na redakcyjny dyżur, zdałem sobie sprawę, że w erze przed koronawirusem zagłuszał go szum ulicy. Teraz ruch jest mniejszy niż w wakacje, gdy setki tysięcy ludzi porzuca miasto. Dziś ludzie utkwili w czterech ścianach home office, zmagając się ze spragnionymi zabawy dziećmi, przeciążonymi serwerami firm i zapchanymi łączami internetowymi.
Gospodarka działa na zwolnionych obrotach, ale jeszcze całkiem nie zamarła. Pracują – trzymając się najbliższego otoczenia – nie tylko budowlańcy, ale też ekipy monterów rozwijające sieć światłowodową na przedmieściu, znajoma szwalnia szyjąca maseczki dla lokalnego szpitala, mały sklep na parterze biurowca, kawiarnia sprzedająca napoje i kanapki na wynos, kierowcy dowożący towar i kurierzy mający tyle roboty, ile przed Bożym Narodzeniem. Takich miejsc i ludzi są setki tysięcy. Ale za mało, by powstrzymać twarde lądowanie.
Idziemy na czołowe zderzenie z recesją. Utrata pracy, a nawet samo zagrożenie jej utraty przez setki tysięcy ludzi, połączona z frustracją milionów przymusowo zamkniętych w czterech ścianach, to niebezpieczna mieszanka wybuchowa. Ile możemy wytrwać w lockdownie? Miesiąc? Półtora? A co jeśli zaraza za jakiś czas wróci? Pracy, źródeł dochodu nie da się zawiesić na kołku jak płaszcza w przedpokoju. Życie musi toczyć się dalej. Gospodarka wiecznie w stanie lokcdownu trwać nie może – gdy tylko minie fala szczytowa, trzeba będzie wrócić do pracy. By mieć na rachunki i ratę kredytu.
Potrzebujemy jasnych sygnałów i wskazówek, jak będzie wyglądać powrót do normalności. Biznes słusznie domaga się już tarczy antykryzysowej 2.0, a nawet 3.0 na dalsze etapy. Trzeba je wypracować – razem, w dialogu, a nie przeciw sobie, bez sekretnej agendy. Zaufanie jest warunkiem wyjścia z zapaści.