Zatrzymanie gospodarki w połowie marca było dla nas niczym wyjęcie wtyczki od serwera – wystarczyła chwila, jeden nieopatrzny ruch i wszystko uległo zmianie. Czy tak zawsze postępujemy, gdy wokół pojawia się znikąd coś dotąd nam nieznane? Naturalne odruchy to znieruchomienie, a następnie ucieczka lub przeciwstawienie się, ale tak, aby nie unicestwić dotychczasowego środowiska, w którym i dzięki któremu żyjemy.
Wobec koronawirusa postąpiliśmy inaczej, wyłączyliśmy właściwą człowiekowi zdolność do wyobrażenia sobie dalszych konsekwencji tego, co dopiero zamierzamy przedsięwziąć. A przecież tyle razy, tak często radziliśmy już sobie w naszej pogmatwanej historii z trudniejszymi sytuacjami.
Czy nie staliśmy się zbyt wygodni, rozleniwieni, rozzuchwaleni? Czy damy radę na powrót dostosować się do zmian otoczenia? Zwłaszcza że to my te zmiany coraz częściej wywołujemy.
Człowiek stał się podstawowym źródłem ryzyka i trzeba go eliminować – coraz częściej zastępować maszynami. Większość czynności da się zautomatyzować. Trzeba je zautomatyzować do takiego poziomu, żeby żadna epidemia nie była groźna. Moce obliczeniowe aktualnych maszyn są zaledwie we wstępnej fazie, wykorzystują zadane algorytmy wymyślone dotąd przez człowieka. Te zadawane parametry nie mają żadnych ograniczeń – wystarczy prześledzić przyspieszające w dzisiejszym świecie tempo prac nad nowymi związkami biochemicznymi; możemy modyfikować genetycznie na poziomie DNA w rok albo 30 lat eksperymentować poprzez krzyżowanie na chybił trafił.
Ilość danych, które przetwarzamy, jest ograniczona naszą percepcją, a maszyny takich ograniczeń mogą nie mieć. Zatem modelujemy – wiemy, co chcielibyśmy osiągnąć, ale jak to zrobić? Przełomowe jest wciąż myślenie, żeby wykorzystać to, co już istnieje, ale inaczej lub do innych celów.