Niższy wzrost gospodarczy i konsumpcja, wyższa inflacja i bezrobocie. To prognozy na marzec dla polskiej gospodarki, zebrane wśród krajowych instytucji finansowych przez „Rzeczpospolitą" w najszerszej tego typu ankiecie prognostycznej w Polsce. Średnie prognozy nie zaskakują, ale i nie kłują w oczy, choć niektóre skrajne pozwalają wyobrazić sobie potencjalny obraz zniszczeń (np. spadek konsumpcji o 20, a nawet 30 proc.). Wszak uwzględniają już stygnącą od dwóch–trzech tygodni gospodarkę.
To jednak dopiero preludium do tego, czego niemal wszyscy Polacy i przedsiębiorcy doświadczą już w kwietniu i całym drugim kwartale, a następnie, z pewnym opóźnieniem, zobaczą w danych statystycznych. Mocne tąpnięcie w konsumpcji i w podaży jednocześnie jest pewne nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Do tego dochodzi wstrzymanie lub przynajmniej zakłócenie łańcucha dostaw. Sam premier Mateusz Morawiecki nie wyklucza już spadku polskiego PKB. Pytanie tylko, o ile.
Co czeka naszą gospodarkę w drugim półroczu i 2021 roku? Na dzisiaj jest więcej pytań niż odpowiedzi. Po pierwsze, nie wiadomo, jak będzie przebiegała epidemia: czy krzywa przyrostu zakażeń i zgonów zacznie gwałtownie się podnosić, a może zacznie się w końcu spłaszczać? Może ktoś szybciej, niż myślimy, stworzy skuteczny lek lub szczepionkę na koronawirusa, przy okazji zgarniając fortunę?
Pytanie też o stronę praktyczną, czyli o skuteczność rządowych tarcz antykryzysowych. W USA bank centralny kupuje niemal wszystko, drukując dolary na potęgę. W strefie euro – podobnie. W Polsce bank centralny pewnie mógłby więcej i odważniej włączyć się w walkę z kryzysem – chociażby skupując obligacje korporacyjne. Rząd z pewnymi problemami czasowo-legislacyjnymi proponuje pierwszą tarczę antykryzysową, a po cichu słychać już o jej kolejnej odsłonie dla biznesu. Inna sprawa, czy nadmierna akcja fiskalna nie odbiłaby się rzeczywiście na słabości naszej waluty. Przyjmując wcześniej euro, zapewne spalibyśmy teraz wszyscy spokojniej.