Nie wiadomo, czy amerykańska gospodarka nie utkwi w stagnacji z powodu impasu politycznego, bowiem podwyżki podatków, za czym optują demokraci, i cięcia wydatków, czego chcą republikanie, mogą dać niebezpieczną mieszankę poważnie hamującą rozwój. Wiadomo, że każdy odprysk europejskiego czy też globalnego kryzysu będzie ranił polską walutę, która traci na wartości od ponad miesiąca.
Cieszyć się, czy martwić? Sami nie wiemy. Importerzy się martwią, bo towary muszą sprzedawać drożej albo obniżać marżę. Martwią się zadłużeni w walutach. Ale czy cieszą się eksporterzy? W końcu sierpnia, gdy za euro płaciliśmy 4,08 zł, a nie 4,19 zł, jak obecnie, prezes NBP Marek Belka powiedział, że kurs złotego zbliżył się do fundamentów. 29 października, kiedy za euro płaciliśmy 4,15 zł, członek zarządu NBP Andrzej Raczko mówił, że krótko terminowe osłabienie złotego jest pożądane jako czynnik promujący eksport, ale przestrzegał przed uproszczonym myśleniem, że pobudzenie ekspansji Polski za granicą można osiągnąć poprzez stałą deprecjację kursu walutowe go.
Otóż właśnie. Zarówno eksporterzy jak i importerzy korzystają na stabilizacji i przewidywalności kursu walutowe go. Na silnych wahaniach, czy to w górę, czy to w dół, zarabiają jedynie spekulanci. Pomysły, żeby pracować nad osłabieniem waluty, mogą zaszkodzić wszystkim prowadzącym biznes. Bo nawet jeśli ktoś doraźnie skorzysta, to straci przy okazji najbliższego umocnienia. Czyli już wkrótce.