Jeśli potencjał sektora publicznego do zarządzania nowymi projektami jest za niski, bo często rzeczywiście taki jest, to zainwestujemy dodatkowe pieniądze, żeby ten potencjał wzmocnić. Jeśli inwestycje blokują zbyt skomplikowane przepisy, to uprośćmy je. Nie można też nie doceniać pomysłowości firm: wyższe zamówienia przy zachowaniu niskich cen będą skłaniać firmy do poszukiwania nowych, bardziej wydajnych technologii, procesów i organizacji produkcji. I o to właśnie chodzi, bo przy okazji podniesiemy poziom wydajności pracy naszej gospodarki, która ledwo co przewyższa połowę tego w Niemczech. I da szansę na powstanie dużych polskich firm, których brak hamuje nasz rozwój. Gdyby barierami podażowymi martwiły się wcześniej Niemcy, potem Japonia czy Korea Południowa, a teraz Chiny, to o sukcesie gospodarczym tych krajów nikt nigdy pewnie by nie usłyszał. Bariery podażowe mamy głównie w głowach, a nie w rzeczywistości.
Po szóste, pieniądze z Unii nie wystarczą. Nowy budżet unijny na lata 2021-2027 oraz dodatkowy pakiet „Odbudowy i Zwiększenia Odporności" (OZO), z których razem dostaniemy prawie 120 mld euro w dotacjach i pożyczkach, to prawdziwa „manna z nieba". Mamy duże szczęście, że Unia zapewni dodatkowe finansowanie inwestycji w tak ważnym momencie. Ale pieniądze unijne nie wystarczą: według szacunków instytutu badawczego Bruegel z Brukseli, w 2021 roku uda się z nowego funduszu OZO wykorzystać w najlepszym przypadku tylko 10 proc. całości i nie więcej niż jedną trzecią do końca 2022. Zabraknie wiec finansowania właśnie wtedy, kiedy będzie ono najbardziej potrzebne. Nawet po 2022 r., kiedy będzie można wydać więcej, dostępne fundusze będą za małe, aby podwoić wartość inwestycji publicznych. Przeciwnie, unijne fundusze mogą się okazać nawet za małe, aby utrzymać obecny poziom inwestycji. Trzeba więc w 100 proc. wykorzystać unijne wsparcie, ale też inwestować z własnych środków, żeby zbliżyć się do docelowych 10 proc. PKB inwestycji.
Po siódme, dodatkowe inwestycje można łatwo sfinansować. Od 30 lat straszy się nas „dziurą budżetową", „drugą Grecją" i „fiskalnym końcu świata". Jeszcze niedawno niektórzy ekonomiści prognozowali, że przekroczenie limitu 100 mld zł deficytu „musi" skończyć się katastrofą. Tymczasem w tym roku według unijnej definicji Polska będzie miała prawie 250 mld zł deficytu i jakoś końca świata nie widać. Przeciwnie, koszty finansowania budżetu są najniższe w naszej ponad 1000-letniej historii – państwo płaci prawie zero procent (sic!) za dług dwuletni i tylko 1,3 proc. za dług dziesięcioletni – kurs złotego jest stabilny, kredytów dla przedsiębiorstw nie brakuje i agencje ratingowe podtrzymują wysokie oceny wiarygodności kredytowej. Z powodu globalnej strukturalnej nadwyżki oszczędności, znacznej pokryzysowej luki popytowej oraz nowej roli banków centralnych, w tym naszego NBP, które mogą kontrolować rentowności długu we własnej walucie, taniego finansowania na inwestycje publiczne nie powinno zabraknąć jeszcze przez wiele lat.
Trzeba tak szczęśliwy zbieg okoliczności wykorzystać. Limity budżetowe, o których ostatnio rozgorzała dyskusja, nie powinny hamować wzrostu inwestycji: szeroko rozumiane inwestycje publiczne, w tym w szczególności w infrastrukturę i „zieloną gospodarkę", powinny być wyłączone z limitów. Takie podejście byłoby zgodne z wielokrotnie już powtarzanymi postulatami reformy reguł fiskalnych na szczeblu unijnym. Warto być pionierem i zrobić to samemu teraz. Co ważne, dodatkowych inwestycji publicznych nie trzeba finansować wyłącznie długiem: jest wiele miejsce na cięcia w nieefektywnych wydatkach np. na dodatkowe emerytury oraz na zwiększenie dochodów budżetowych, które w relacji do PKB są o 66 mld zł rocznie niższe niż w Niemczech. Optymalny mix finansowania inwestycji powinien być funkcją możliwości realizacji reform fiskalnych oraz kosztów długu.
Po ósme, inwestycje publiczne powinny się szybko spłacić. Zgodnie z przytoczonymi badaniami MFW, zwiększenie inwestycji publicznych o 1 proc. PKB może zwiększyć dochód narodowy aż o 2,7 proc. Wcześniejsze badania MFW mówiły o wzroście PKB o 1,5 proc. już po czterech latach. Dla krajów na „dorobku", takich jak Polska, rentowność inwestycji publicznych i wpływ na PKB byłby jeszcze wyższy. Biorąc pod uwagę, że państwo zbiera około 1/3 PKB rocznie w formie podatków, dodatkowe inwestycje mogłyby się zwrócić w formie wyższych dochodów budżetowych nawet w ciągu kilku lat. Nie trzeba też mieć doktoratu z ekonomii, żeby wiedzieć, że wysokorentowne inwestycje w drogi, koleje, mosty, żłobki i czyste powietrze przyniosą wystarczające korzyści, aby z nawiązką spłacić dług kosztujący (w przypadku pięcioletnich obligacji) mniej niż 0,5 proc. rocznie.
Po dziewiąte, państwo nie musi zmarnować dodatkowych pieniędzy na inwestycje. Od 30 lat w miarę umiejętnie inwestujemy publiczne pieniądze. Inaczej nigdy nie zostalibyśmy europejskim liderem wzrostu. Argumenty o marnowaniu publicznych pieniędzy na np. przekop Mierzei Wiślanej są ekscytujące, ale bez względu na ekonomiczną ocenę zasadności tej inwestycji, warto pamiętać, że jest ona warta tylko 0,08 proc. PKB. Podobnie z „ostrołęckimi wieżami", które są warte jeszcze mniej. Patrząc z globalnej perspektywy, warto by każdemu krajowi na świecie życzyć takich zmartwień. Co oczywiście nie oznacza, że ryzyko marnotrawstwa publicznych pieniędzy nie jest realne.