Wczesną wiosną 1992 r. do mediów wyciekła notatka sporządzona przez któregoś z doradców premiera Jana Olszewskiego. Gospodarka leży, tłumaczył ów doradca, i w tej sprawie nic się nie da zrobić. Zamiast zajmować się beznadziejnymi próbami poprawy sytuacji, należy zająć się czymś innym, co skutecznie odciągnie uwagę społeczeństwa. Lustracją, walką polityczną, próbą odsunięcia od władzy ówczesnego prezydenta.
Historia ta, stanowiąca odwrócenie clintonowskiego „gospodarka, głupcze!”, daje ciekawy materiał do przemyśleń. Otóż, dokładnie miesiąc po tym, jak udzielono porady, a rząd premiera Olszewskiego najwyraźniej jej usłuchał i przestał interesować się gospodarką, polski przemysł odnotował pierwszy od początku transformacji wzrost produkcji. Rozpoczął się wzrost gospodarczy, który miał trwać nieprzerwanie przez 28 lat. Ciekawe, prawda?
Libertarianie uznaliby to za dowód szkodliwości polityki gospodarczej. W świecie ekonomii dominuje jednak przekonanie, że umiejętna polityka może być bardzo pomocna. Chodzi jednak o tzw. nową politykę przemysłową. Nie polega ona na tym, że pełen fantazji polityk wpada na pomysł budowy promów kosmicznych, odwracania biegu Wisły albo finansowania hollywoodzkich superprodukcji, daje na to miliardy, a następnie spokojnie patrzy, jak stępkę promu sprzedaje się na złom. Nowa polityka przemysłowa polega na strategicznej współpracy władz z biznesem, stałym dialogu w celu zidentyfikowania przeszkód, na które natrafiają rozwijające się firmy, a następnie eliminowaniu tych przeszkód.
Może zabrzmi to dziwnie, ale głównym problemem gospodarczym Polski nie jest dziś ani inflacja, ani dług publiczny, ani wzrost cen energii, ani perspektywy spadającej podaży pracy. Z tymi wszystkimi kłopotami można sobie poradzić, ale pod jednym warunkiem: że rośnie wydajność pracy, a w ślad za tym PKB. A do tego trzeba inwestycji. I to inwestycji bardzo efektywnych, zwiększających konkurencyjność i zaawansowanie technologiczne gospodarki, korzystających z niezwykłych możliwości tworzonych przez automatyzację i digitalizację.
Największą klęską prowadzonej przez ostatnie osiem lat polityki gospodarczej jest to, że intensywność inwestowania (mierzona udziałem inwestycji w PKB) spadła do najniższego poziomu w historii. Kiedy PiS przejmowało władzę, udział ten wynosił ponad 20 proc. (co premier Morawiecki uznał za dowód nieudolności poprzedników, stawiając za swój cel osiągnięcie 25 proc.). Dziś jest to 15 proc. Dlaczego? Odpowiedź padająca przez lata ze strony polskich przedsiębiorców była jasna. Teoretycznie wszystko skłaniało ich do inwestowania: koniunktura, tani kredyt, rosnące koszty pracy, presja ze strony konkurencji. A mimo to nie inwestowali, bo brakowało im zaufania do polityki gospodarczej. Bali się niechęci rządzących do biznesu, wzrostu kosztów, chaosu prawnego, zmian podatkowych, polexitu.