Mogli nawet studiować ze mną na początku lat osiemdziesiątych XX w. w Moskiewskim Instytucie Inżynieryjno-Budowlanym (dziś nazywa się uniwersytetem). Wśród rzeszy 15 tysięcy studentów, 10 proc., czyli jakieś 1500 z nich, stanowili obcokrajowcy, w tym Polacy. Wszyscy zajmowaliśmy rozległy nowy wtedy kompleks akademicki przy Szosie Jarosławskiej. Stoi tam do dziś, tyle że już jako ruina grożąca zawaleniem, ale wciąż ktoś tam jednak mieszka.
Wtedy też, tak jak i teraz, kremlowski reżim dzielił swój świat na kraje „przyjazne” - czyli uległe wobec siebie i nie rzadko jadące na garnuszku Moskwy; i na „nieprzyjazne” - czyli cały tzw. Zachód, do którego po kryjomu wzdychała większość sowieckiego społeczeństwa, kupując od nas - Polaków - nabywane w Peweksie (sklepy z towarami z Zachodu za czasów PRL dostępnymi za waluty) jeansy Wrangler lub Rifle. Płacili równowartość ówczesnych trzech miesięcznych pensji sowieckiego inżyniera, czyli 350 rubli i byli szczęśliwi.
W „moich” czasach akademiki przy Szosie Jarosławskiej tętniły życiem i barwami, a biała rasa była w nich w zdecydowanej mniejszości. Pamiętam skromnych i cichych Wietnamczyków przechadzających się za rączkę po korytarzach (z Wietnamu przyjeżdżali wyłącznie studenci płci męskiej).
Czytaj więcej
Ponad 23 miliardy dolarów umorzonych długów, 90 mln dol. pomocy, darmowe zboże i nawozy - takie prezenty najbiedniejszym krajom Afryki daje Kreml. Ale nie za darmo.
Przystojni, dobrze ubrani Arabowie afrykańskiej północy - Algierii, Tunezji, Libii - podbijali serca Rosjanek i nie tylko. Nieokrzesani Mongołowie walczyli na parkietach korytarzy akademika w swoich narodowych zapasach sambo. Komuniści z Kuby, Salwadoru, Dominikany, Wenezueli czy Kolumbii całymi dniami smażyli w kuchniach akademika pachnące przyprawami dania.