Iwona Trusewicz: Mea wrócił do Rosji

Patrząc na twarze afrykańskich uczestników szczytu Rosja-Afryka, mogę przypuszczać, że już raz to przerabiali. Część z nich pewnie dobrze zna Moskwę czasów sowieckich, bo tam studiowała. Oczywiście na koszt Kremla, tak jak i dziś Afrykanie z ubogich satrapii są goszczeni na koszt rosyjskich podatników. I dobrze wiedzą, czym za to zapłacą.

Publikacja: 28.07.2023 17:29

Iwona Trusewicz: Mea wrócił do Rosji

Foto: PAP/EPA/MIKHAIL TERESCHENKO / TASS HOST PHOTO AGENCY/ HANDOUT

Mogli nawet studiować ze mną na początku lat osiemdziesiątych XX w. w Moskiewskim Instytucie Inżynieryjno-Budowlanym (dziś nazywa się uniwersytetem). Wśród rzeszy 15 tysięcy studentów, 10 proc., czyli jakieś 1500 z nich, stanowili obcokrajowcy, w tym Polacy. Wszyscy zajmowaliśmy rozległy nowy wtedy kompleks akademicki przy Szosie Jarosławskiej. Stoi tam do dziś, tyle że już jako ruina grożąca zawaleniem, ale wciąż ktoś tam jednak mieszka.

Wtedy też, tak jak i teraz, kremlowski reżim dzielił swój świat na kraje „przyjazne” - czyli uległe wobec siebie i nie rzadko jadące na garnuszku Moskwy; i na „nieprzyjazne” - czyli cały tzw. Zachód, do którego po kryjomu wzdychała większość sowieckiego społeczeństwa, kupując od nas - Polaków - nabywane w Peweksie (sklepy z towarami z Zachodu za czasów PRL dostępnymi za waluty) jeansy Wrangler lub Rifle. Płacili równowartość ówczesnych trzech miesięcznych pensji sowieckiego inżyniera, czyli 350 rubli i byli szczęśliwi.

W „moich” czasach akademiki przy Szosie Jarosławskiej tętniły życiem i barwami, a biała rasa była w nich w zdecydowanej mniejszości. Pamiętam skromnych i cichych Wietnamczyków przechadzających się za rączkę po korytarzach (z Wietnamu przyjeżdżali wyłącznie studenci płci męskiej).

Czytaj więcej

Festiwal podarunków Kremla dla ubogiej Afryki

Przystojni, dobrze ubrani Arabowie afrykańskiej północy - Algierii, Tunezji, Libii - podbijali serca Rosjanek i nie tylko. Nieokrzesani Mongołowie walczyli na parkietach korytarzy akademika w swoich narodowych zapasach sambo. Komuniści z Kuby, Salwadoru, Dominikany, Wenezueli czy Kolumbii całymi dniami smażyli w kuchniach akademika pachnące przyprawami dania.

No i byli Afrykanie - wszelkich odcieni i urody i niemal wszystkich afrykańskich państw, które sowieci traktowali jako swoją strefę wpływów. Od Sudanu po Angolę i Mozambik. My, Polacy, kumplowaliśmy się z Meą - synem jakiegoś wodza z afrykańskiego jądra ciemności, czyli tzw. demokratycznej republiki Konga.

Z demokracją to Kongo do dziś nie ma nic wspólnego, a ma z biedą, głodem i przemocą, ale Mea był dla nas wzorem elegancji i dobrych manier. Świetnie się ubierał, świetnie tańczył. Był grzeczny, błyskotliwy, pełen humoru i był skutecznym wojownikiem.

Pamiętam, jak stał na jednej nodze z karniszem od zasłon w ręce i przez godzinę czatował na mysz, która urządziła sobie mieszkanie pod szafą jego ówczesnej polskiej sympatii. Wystarczyło, że mysz wychyliła się spod szafy, a już dostawała czubkiem karnisza w łeb. Tak, Mea był w zabijaniu myszy bardzo skuteczny.

Czytaj więcej

Prigożyn na szczycie Rosja-Afryka w Petersburgu. "Wzmacnia wpływy w Afryce"

Kiedy wybiliśmy z głowy naszej rodaczce poślubienie Kongijczyka, Mea zniknął z naszego horyzontu.

Był jednym z tysięcy mieszkańców biednych regionów świata, które sowiecki, a potem rosyjski reżim chciał podporządkować sobie dając im darmowe, przesycone propagandą wykształcenie i kilka lat w miarę spokojnym świecie białych ludzi. To moskiewskie wykształcenie w wielu afrykańskich krajach otwierało drogę do szybkiej kariery.

To, co wśród zagranicznych studentów czasów komuny w Rosji wyróżniało Polaków, to był fakt, że stypendia wszystkim nacjom płaciły władze sowieckie, a tylko Polakom - rząd polski, czyli PRL-u. Jako jedyni jeździliśmy po wypłaty nie do kasy sowieckiej uczelni, ale do naszej ambasady.

„Wy-Polacy jesteście takimi indywidualistami” - mówiła wzdychając opiekunka naszego roku, nie mogąc pojąć, dlaczego sowiecki raj nie wzbudza w Polakach entuzjazmu.

Dziś Kreml wraca do wzorców z czasów, kiedy z obcokrajowcami studiowałam nie tylko ja, ale i student Putin. Umarzając długi, rozdając dziesiątki milionów dolarów „pomocy”, finansując zachcianki przywódców najuboższych państw, Kreml chce ich wsparcia, lojalności i zasobów ich krajów. Zderzenie z ostracyzmem świata zachodniego chce sobie powetować czołobitnością Afryki, ich głosami wsparcia na międzynarodowych forach i w organizacjach.

A Mea i inni Afrykanie łykają obietnice Kremla, bo już raz z nich skorzystali. Wojna na Ukrainie i jej ofiary nic dla nich nie znaczą, bo u siebie wojny, śmierć, głód i przemoc mają na co dzień. Kto da więcej, ten może kopać wanad Burundi czy uran Somalii. I Rosjanie to wiedzą.

Mogli nawet studiować ze mną na początku lat osiemdziesiątych XX w. w Moskiewskim Instytucie Inżynieryjno-Budowlanym (dziś nazywa się uniwersytetem). Wśród rzeszy 15 tysięcy studentów, 10 proc., czyli jakieś 1500 z nich, stanowili obcokrajowcy, w tym Polacy. Wszyscy zajmowaliśmy rozległy nowy wtedy kompleks akademicki przy Szosie Jarosławskiej. Stoi tam do dziś, tyle że już jako ruina grożąca zawaleniem, ale wciąż ktoś tam jednak mieszka.

Wtedy też, tak jak i teraz, kremlowski reżim dzielił swój świat na kraje „przyjazne” - czyli uległe wobec siebie i nie rzadko jadące na garnuszku Moskwy; i na „nieprzyjazne” - czyli cały tzw. Zachód, do którego po kryjomu wzdychała większość sowieckiego społeczeństwa, kupując od nas - Polaków - nabywane w Peweksie (sklepy z towarami z Zachodu za czasów PRL dostępnymi za waluty) jeansy Wrangler lub Rifle. Płacili równowartość ówczesnych trzech miesięcznych pensji sowieckiego inżyniera, czyli 350 rubli i byli szczęśliwi.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację