Pisząc dwa tygodnie temu o pułapkach statystyki, które czasem utrudniają zrozumienie, co kryje się za danymi dotyczącymi PKB, cytowałem powiedzenie Benjamina Disraeliego, że trzy poziomy kłamstwa to: „kłamstwo, bezczelne kłamstwo oraz statystyka”. Biorąc pod uwagę nieufność, z jaką ludzie podchodzą do danych dotyczących inflacji, należałoby tym razem zacytować powiedzonko przypisywane Winstonowi Churchillowi: „jedyne statystyki, którym można wierzyć, to te, które się samemu sfałszowało”. Wystarczy grzecznie spytać ludzi na ulicy, czy inflacja wynosi tyle, ile podaje GUS, a usłyszymy coś jeszcze gorszego.
No i znów muszę stanąć w obronie statystyki. Po pierwsze, to nic niezwykłego, że wzrost cen wydaje nam się znacznie wyższy, niż podaje urząd statystyczny. Już dawno stwierdzono, że ból działa na człowieka mocniej niż przyjemność, a silny wzrost cen jednych produktów boli nas bardziej niż spadek lub wolniejszy wzrost innych. Ponieważ jednak GUS liczy średni wzrost cen, uwzględnia w nim jednakowo zarówno spadki, jak i zwyżki – i wychodzi mu inflacja niższa, niż nam się wydaje.
Po drugie, rzeczywista inflacja może być jednak gorsza od raportowanej, głównie ze względu na skimpflację, czyli ciche obniżanie jakości produktów. Statystyka bazuje na sprawdzaniu przez odwiedzających sklepy ankieterów cen dokładnie tych samych produktów. Ankietera GUS nie zmyli obniżenie wagi tabliczki czekolady, bo ma jasno napisane, jakiego opakowania ma szukać (klienci częściej dadzą się na to nabrać). Jeśli jednak znajdzie na półce pozornie identyczną czekoladę co poprzednio, różniącą się jednak nieco recepturą (np. gorszej jakości składnikami), raczej tego nie zauważy. I tym samym zaniży pomiar inflacji, bo będzie porównywać ceny dwóch różnych produktów (cena identycznego byłaby wyższa).
Po trzecie, statystyka ma kłopot z pomiarem, jeśli ceny nie mają charakteru rynkowego. Jeśli np. rząd zamrozi na jakiś czas cenę energii, inflacja pozornie się zmniejszy. Pozornie, bo wówczas powstanie zjawisko inflacji zawieszonej, czyli takiej, która się nie zmniejszyła, tylko została przesunięta w czasie. A swoją drogą ciekawe, co GUS zrobił z pomiarem ceny energii elektrycznej, która jest zamrożona do pewnej wysokości zużycia, a znacznie zwiększa się powyżej. Jeśli przyjął za podstawę pomiaru cenę zamrożoną, ewidentnie zaniżył inflację.
No i po czwarte, najważniejsze. Zmiany wskaźnika inflacji należy odpowiednio interpretować. Problem w tym, że jednorazowego wzrostu cen, wywołanego np. podrożeniem surowców energetycznych, ekonomia wcale nie nazywa inflacją. To jest szok cenowy, który z czasem zanika (wskaźnik inflacji jest podwyższony przez 12 miesięcy, a potem powinien spaść w okolice zera). Chyba że włączą się prawdziwe mechanizmy inflacyjne, takie jak pogoń płac za cenami, systematyczne osłabienie kursu walutowego albo zwiększona w odpowiedzi na wzrost cen podaż pieniądza.