Witold M. Orłowski: Tykająca bomba

Mogłoby się wydawać, że dziś, kiedy zmartwieniem są spadające na Ukrainę bomby, można nie przejmować się kredytami frankowymi. Ale właśnie dziś skutki wybuchu tej nierozbrojonej bomby mogą być dla polskiej gospodarki niszczycielskie.

Publikacja: 18.04.2022 23:25

Witold M. Orłowski: Tykająca bomba

Foto: Bloomberg

O sprawie kredytów frankowych zdążyliśmy już nieco zapomnieć. Są bez większych zaległości spłacane, nowych od dawna nie przybywa. Owszem, był szok, kiedy kurs franka w kilka lat się podwoił. Było oburzenie klientów twierdzących, że banki nie informowały ich we właściwy sposób o takim ryzyku. Były sprawy stosowanych (niestety dość często) niekorzystnych dla konsumentów klauzul umów. Ale większość Polaków uważa tę sprawę za historię, dziś bojąc się ryzyka wysokiej inflacji i gwałtownego wzrostu stóp procentowych kredytów złotówkowych.

Tymczasem z punktu widzenia prawnego sprawa jest otwarta. I gdyby dziś ta bomba eksplodowała, konsekwencje mogłyby być naprawdę groźne dla nas wszystkich.

Iskra przy beczce prochu

Pozwy klientów są często rozstrzygane przez sądy na ich korzyść, ze skrajną linią orzecznictwa (np. unieważnienie całej umowy z powodu zawartej abuzywnej klauzuli). To decyzja bardzo poważna, bo obciążająca bank ogromną, zwykle nieproporcjonalną do przewiny karą. Można by było dyskutować o jej sensie, gdyby szło za nią minimum racjonalności ekonomicznej: tam gdzie udowodniono, że pogwałcenie praw konsumenta jest tak duże, że umowa jest nieważna, bank ponosi stratę, biorąc na siebie cały koszt wzmocnienia kursu franka (ryzyko dotąd spadało na klienta). To oznacza, że klient ponosi tylko koszt użyczenia kapitału, bez ryzyka, a więc kapitał nie jest indeksowany zmianą kursu, a tylko obciążony właściwymi odsetkami. Ale teraz frankowicze (a raczej zachęcający ich do pozwów prawnicy) chcą uznania, że z powodu abuzywnej klauzuli banki nie tylko nie mają prawa domagać się indeksowania kapitału, ale nawet opłaty za korzystanie z tego kapitału.

Gdyby chodziło o jedną czy kilka umów, sprawę można byłoby potraktować dość lekko. Owszem, bank zawinił, naruszając prawa konsumenta, więc należy go przykładnie ukarać w sposób nieproporcjonalny do winy. Stać go na zapłacenie nawet ogromnej kary, żeby miał nauczkę na przyszłość (tak przynajmniej argumentują prawnicy wyspecjalizowani w ochronie praw konsumenta).

Wiadomo jednak, że nie chodzi o kilka, ale o setki tysięcy umów i dziesiątki albo setki miliardów złotych. Tak wiele, że według ocen Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) masowe rozstrzygnięcia tego typu mogą spowodować dla banków straty sięgające łącznie, w zależności od tego, jak skrajne byłyby decyzje sądów, 35–234 mld zł (do 10 proc. PKB Polski).

Prawnicy kontra ekonomiści

Patrząc na te liczby, ekonomiści mówią: to może oznaczać dla Polski finansową katastrofę. W skrajnym przypadku nie tylko gigantyczne straty, ale ryzyko upadłości banków, kryzysu finansowego, sparaliżowania sektora bankowego, zablokowania kredytów dla firm i gospodarstw domowych, a w konsekwencji potężnej recesji. Aby uniknąć katastrofy, polscy podatnicy musieliby złożyć się na pokrycie strat banków, nawet jeśli w ogóle nie byli ich klientami.

A choć wszyscy zgadzamy się, że tam gdzie nastąpiło złamanie prawa, strona poszkodowana powinna uzyskać odszkodowanie, przy jego wyznaczaniu musimy trzymać się minimum ekonomicznej racjonalności i brać pod uwagę interes nie tylko setek tysięcy frankowiczów, ale milionów Polaków, którzy trzymają w bankach swoje oszczędności i 38 mln, którzy ponoszą konsekwencje przyjmowanych przez sądy decyzji.

Odpowiedź prawników i to nie tylko tych, którzy są osobiście materialnie zainteresowani w rozstrzygnięciach, ale i wielu prawniczych autorytetów) jest inna: a cóż nas obchodzi, jakie będą skutki dla gospodarki. Dura lex, sed lex, prawo jest złamane, trzeba ponieść konsekwencje.

Państwo w rozkroku

Za to, że frankowa bomba nie została rozbrojona i może wybuchnąć – akurat teraz, kiedy sytuacja finansowa Polski stała się niezwykle groźna z powodu kryzysu wywołanego pandemią i wojną – bez wątpienia w znacznej mierze odpowiada państwo. To jego obowiązkiem było w minionych kilkunastu latach zaproponować i wdrożyć rozwiązanie, które godziłoby różne interesy i pozwalało zadośćuczynić uzasadnionym pretensjom poszkodowanych, nie rujnując systemu bankowego. Nie zrobiono tego, sugerując frankowiczom, by „sami szli do sądów”, co mogło oczywiście wynikać z ekonomicznej niekompetencji polityków proponujących takie rozwiązanie.

Dzisiaj natomiast mamy do czynienia z sytuacją kuriozalną. Najważniejsze instytucje państwa odpowiedzialne za bezpieczeństwo finansowe Polski i Polaków, działające w ramach Komitetu Stabilności Finansowej (m.in. Ministerstwo Finansów, NBP i KNF) zgodnie twierdzą: ta bomba może wybuchnąć. W swoim niedawno opublikowanym oświadczeniu nie tylko podtrzymują stanowisko mówiące, że rozstrzygnięcia prawne nie mogą być przyjmowane w oderwaniu od racjonalności ekonomicznej, ale ostrzegają, że takie ryzyko jest „najistotniejszym źródłem zagrożeń dla stabilności systemu finansowego”. Innymi słowy, grozi obecnie kryzysem o trudnej do przewidzenia skali.

Z drugiej strony, występując przez Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie dotyczącej sposobu rozstrzygania sporów frankowych, rząd przyjmuje stanowisko przygotowane prawdopodobnie przez Ministerstwo Sprawiedliwości i Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, całkowicie popierające rozwiązanie skrajne i sprzeczne z racjonalnością ekonomiczną: umowa jest nieważna, a to, że bank w celu udzielenia kredytu sam musiał zaciągnąć zobowiązanie we frankach, a klient przez lata używał pożyczonego kapitału i kupił za nie mieszkanie (którego wartość od tego czasu istotnie wzrosła), nie ma żadnego znaczenia i nie powinno wiązać się dla niego z żadnymi kosztami.

Gdyby przyjąć to stanowisko i masowo zastosować je w rozstrzygnięciach, kilku polskim bankom zagroziłaby natychmiast upadłość, a gospodarka stanęłaby na krawędzi ciężkiego kryzysu. Prawnicy oczywiście triumfowaliby, ciesząc się, że literalnie interpretowane prawo zwyciężyło bez względu na konsekwencje. Zadowoleni byliby niewątpliwie frankowicze, bo wyszłoby na to, że dostali mieszkania za ułamek wartości (spłaciliby tylko kwotę w złotych, bez oprocentowania, dziś realnie o co najmniej jedną trzecią mniej wartą niż w momencie zaciągania).

Poszkodowani mogliby się czuć kredytobiorcy, którzy rozsądnie wybrali kredyt złotowy i nadal go spłacają. Ale co najważniejsze, wbrew częstym twierdzeniom, za taki prezent dla frankowiczów nie zapłaciłyby wcale banki, ale wszyscy pozostali Polacy. Bo dla nas wszystkich mogłoby to oznaczać potężny kryzys finansowy, recesję, wzrost naszego wspólnego zadłużenia i być może utratę części oszczędności.

Tam gdzie przy zawieraniu frankowych umów zostały naruszone prawa konsumentów, należy się oczywiście sprawiedliwe zadośćuczynienie. Ale nie może to się odbyć za cenę ruiny reszty Polaków. Temida powinna być ślepa, ale musi też rozumieć, jak wielki ból wiąże się z jej decyzjami.

Profesor Witold M. Orłowski pracuje w Akademii Vistula i Politechnice Warszawskiej. Opinie wyrażone w tekście wyrażają osobiste poglądy autora

O sprawie kredytów frankowych zdążyliśmy już nieco zapomnieć. Są bez większych zaległości spłacane, nowych od dawna nie przybywa. Owszem, był szok, kiedy kurs franka w kilka lat się podwoił. Było oburzenie klientów twierdzących, że banki nie informowały ich we właściwy sposób o takim ryzyku. Były sprawy stosowanych (niestety dość często) niekorzystnych dla konsumentów klauzul umów. Ale większość Polaków uważa tę sprawę za historię, dziś bojąc się ryzyka wysokiej inflacji i gwałtownego wzrostu stóp procentowych kredytów złotówkowych.

Pozostało 91% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację