Pośród zgiełku sporów, czy włączać syreny w 12. rocznicę Smoleńska, minął nam inny jubileusz – druga miesięcznica braku ministra finansów. Teoretycznie zastępuje go premier Morawicki, ale nie oszukujmy się – doba ma tylko 24 godziny, a minister finansów to nie jest part time job.
Fakt, że poszukiwania następcy Tadeusza Kościńskiego trwają tak długo, odzwierciedla aktualny status tego stanowiska oraz stan systemu podatkowego i finansów państwa. Niegdyś w połączeniu ze stanowiskiem wicepremiera gospodarz ministerialnego gmachu przy Świętokrzyskiej w Warszawie miał wielką realną kontrole nad polityką gospodarczą państwa i jego finansami. De facto taka osoba była jej kreatorem albo co najmniej współautorem.
Niestety, od 2015 r. status ministra finansów był stopniowo sprowadzany do wykonawcy – najpierw zwykłego skarbnika, który ma tylko znaleźć pieniądze na realizację rodzących się gdzie indziej pomysłów rządzącej partii, a teraz kasjera, który ma tylko kasę wypłacać. Ostatni minister finansów przyznał w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że rozwiązania Polskiego Ładu, które miały ustawić polski system podatkowy na lata, pochodziły spoza jego resortu. On miał je tylko wykonać.
Na domiar złego, rządzący odkryli swoiste perpetuum mobile pozwalające sprawnie pożyczać pieniądze przez państwowe fundusze i wydawać je poza budżetem, ostatecznie finansując ten dług m.in. przez NBP. W ten sposób mają być np. finansowane programy zbrojeniowe warte 3 proc. PKB, które wedle propozycji zmian w konstytucji miałyby na dodatek nie liczyć się do limitu długu. Tak oto budżet przestaje być budżetem państwa, a dane o długu – liczonym wedle krajowych przepisów – nie odzwierciedlają prawdziwego stanu zadłużenia.
Nic dziwnego, że rządzące ugrupowanie ma problem ze znalezieniem kogoś, kto zechce firmować tę stajnię Augiasza. Jeszcze trochę, a okaże się, że minister finansów nie jest wcale potrzebny, skoro finanse państwa lecą już drugi miesiąc na autopilocie. Wystarczy internetowy awatar, przecież zawsze chcielibyśmy być innowacyjni.