Inflacja zbliża się do 10 proc., ale dla statystycznego konsumenta bardziej znaczące jest, że w ujęciu rocznym choćby olej jest droższy kilkadziesiąt procent, podobnie jak wiele innych produktów z nabiału czy pieczywo. Ok. 30 proc. budżetu domowego wydajemy na żywność, więc taki skok cen mocno uderzy w finanse, zwłaszcza najmniej zarabiających rodzin. Pierwszą rozpaczliwą próbą poradzenia sobie z tym problemem było obniżenie VAT na większość produktów spożywczych z 5 proc. do zera. Ten krok przy takiej skali podwyżek nic nie da, utonie w zapowiadanych kolejnych zwyżkach cen. Trudno się im dziwić, skoro firmy zaraz zaczną płacić rachunki za prąd czy gaz wyższe o kilkadziesiąt czy nawet kilkaset procent.
Czytaj więcej
Jeśli ktoś miał nadzieję, że koniec roku przyniesie wytchnienie w marszu w górę cen produktów rolnych i żywności, będzie zawiedziony. Drożyzna ma się dobrze i jej końca na razie nie widać.
Postanowiono więc kolejny raz sięgnąć do wzorów z czasów Polski Ludowej – skoro mamy już niedającą się ustalić skalę inwigilacji obywateli, to urzędnicy sprawdzą też ceny, a tym niezdyscyplinowanym sprzedawcom, którzy są nieskorzy do obniżek, wystawią mandat. Ale na jakiej podstawie? Sklepy ustalają ceny same, a klienci albo w nich kupują, albo szukają innej opcji. To od nich zależy, czy chcą zaopatrywać się w luksusowych delikatesach, czy w dyskoncie z towarami z palet, a urzędnikowi nic do tego. Czy chcą zapłacić za produkt więcej, bo jest w małym sklepie, ale blisko domu, czy wybrać się dalej po tańszy.
UOKiK, zapowiadając kontrole, powołuje się w tym przypadku na naruszanie zbiorowych interesów konsumentów, co jest argumentem chybionym. Nie ma u nas cen urzędowo określonych, jedynie część leków – tych refundowanych – sprzedawana jest po określonych stawkach. Jeśli władza chce mieć kontrolę nad cenami, może powinna rozważyć kolejny wzór z PRL, czyli ustalanie urzędowe, a dalej idąc, także kartki na żywność. Wiemy, jak się to skończyło, i miejmy nadzieję, że w końcu ktoś przerwie ten ciąg idiotyzmów.