Z długiem publicznym jest jak z narkotykiem. Z początku daje przyjemność, nieograniczone możliwości wydawania pieniędzy i uszczęśliwiania wyborców. Potem przyjemność zmienia się w nałóg. Coraz trudniej odmówić sobie wzrostu wydatków, coraz trudniej narazić się obywatelom zwiększaniem podatków. Dług rośnie, rosną odsetki, ale przyzwyczajeni do długu politycy nie chcą nawet myśleć o oszczędnościach, bo to przecież polityczna śmierć. Więc uzależnienie nabiera coraz bardziej chorobliwego charakteru. Aż kiedyś przychodzi kryzys, który albo kończy się katastrofą, albo zmusza do radykalnych cięć.
Świat jednak nie jest miejscem sprawiedliwym. Bardzo często ostateczny rachunek za nadmierny dług płacą wcale nie ci, którzy go zaciągnęli, ale ich następcy. Najlepszy przykład to dzieje życia francuskiego monarchy Ludwika XV. Odziedziczył kraj zadłużony wskutek wojen toczonych przez pradziada – Króla Słońce Ludwika XIV. Ale szczęście mu sprzyjało: zanim objął osobiste rządy, najpierw finansista hochsztapler John Law zdołał wcisnąć ludziom niewiele warte prywatne obligacje zamiast królewskiego długu, a potem przyszły lata dobrej koniunktury, spadły stopy procentowe i problem się zmniejszył. Ludwik XV mógł więc zapomnieć o oszczędzaniu i zacząć wydawać. Na co? Sporo szło na kolejne wojny, które go zresztą specjalnie nie interesowały, jak cała polityka.
A co go interesowało? Piękne życie! Pałace, polowania, bale w Wersalu, kosztowne dary dla polskiej żony Marii Leszczyńskiej, jeszcze kosztowniejsze dary i rozrywki dla kolejnych oficjalnych kochanek, z markizą de Pompadour na czele. Ministrowie finansów oczywiście marudzili, ale król się tym nie przejmował. Nie ograniczał wydatków, nie zwiększał podatków, co najwyżej zwalniał ministrów. Więc nic dziwnego, że pięknym życiem wraz z królem długo cieszyła się cała Francja, a Ludwika poddani ochrzcili mianem „Ukochany".
A dług rósł, rósł, rósł. Jego oprocentowanie zaś zwiększyło się z 4 proc. na początku jego rządów do ponad 10 proc. na końcu (trzy razy więcej, niż płaciła Wielka Brytania).
Ale Ludwik XV był szczęściarzem. Panował przez 64 lata, wśród zabaw i rozrywek dożył sędziwego wieku. Spłodził dziesięcioro dzieci z legalnego łoża, kolejnymi uszczęśliwił cały batalion arystokratycznych kochanek (wyrozumiała żona mu wybaczała). Od nudnej polityki uciekał. A naród o wszelkie kłopoty oskarżał ministrów, a nie króla.