I często „do widzenia" słyszy kolejny prezes, tylko dla porządku odwoływany potem przez radę nadzorczą. Wakatu zwykle długo nie ma, bo właściciel czy kluczowy akcjonariusz już przecież dawno gdzieś tam usłyszał: „Wiesz, mam takiego fajnego kolegę".
To częste zjawisko także w firmach, które powinny być wzorem, bo są notowane na warszawskiej giełdzie. Przygotowany przez „Rzeczpospolitą" wskaźnik zmian prezesów w tych firmach negatywnie zaskakuje – wzrósł w ubiegłym roku do ponad 21 proc. To bardzo dużo. Najwięcej od ośmiu lat.
Oczywiście, często prezesi zmieniają się w wyniku naturalnych procesów, np. firma rozpoczyna ekspansję zagraniczną i potrzebuje kogoś z doświadczeniem międzynarodowym lub będąc w potrzebie, szuka specjalisty od restrukturyzacji.
O ile nie najlepiej jest w spółkach prywatnych, o tyle fatalnie w kontrolowanych przez państwo. A ważą one dużo w kluczowym giełdowym wskaźniku WIG20. Tu karty rozdają politycy. Zachowują się jak właściciele folwarku, choć formalnie nie mają nawet jednej akcji. Do roszad kadrowych dochodzi za każdej władzy, ale teraz jest ich szczególnie dużo. Właśnie mamy do czynienia z drugą ich falą po dymisji ministra skarbu Dawida Jackiewicza. W walce o osierocone spółki starły się poszczególne frakcje – choćby ludzie ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego z ludźmi Krzysztofa Tchórzewskiego, czyli ministra energii. Dali znać o sobie również ziobryści.
Mówimy o spółkach notowanych na GPW, ale i sama giełda zmieniała prezesów dwukrotnie w ciągu roku. Ostatnim razem proces ten się nie skończył. Komisja Nadzoru Finansowego zastanawia się już prawie dwa miesiące, czy zaakceptować wskazanego przez Morawieckiego Rafała Antczaka. Niektórzy widzą tu chęć dania przez rywali prztyczka w nos wcale nie tak wszechwładnemu nadzorcy polskiej gospodarki. Szkoda, że i giełda, górnolotnie nazywana sercem gospodarki, ściągana jest do poziomu folwarku.