Umarł Kydryński... Dawno już znikł z publicznego pejzażu kultury szybszej niż refleksja nad nią. A przecież kiedyś jego powszechna obecność wydawała się oczywista jak hejnał krakowski w południe.
Tekst pochodzi z tygodnika "Przekrój"
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby go wiązać z jakimkolwiek pokoleniem. Dopiero teraz spojrzałem na jego datę urodzenia – i zdumiałem się. 1929...
Cokolwiek by myśleć, los go przypisał do najbardziej chyba fantazyjnego, niespokojnego, żywiołowego, utalentowanego i zarazem połamanego przez życie pokolenia drugiej połowy XX wieku. Hłasko, Komeda, Kutz, Wajda, Polański, Puzyna, Osiecka, Woroszylski, Grochowiak, Abakanowicz, Beksiński, Wróblewski, Mrożek, Bursa, Penderecki, Cybulski, Grotowski... Wzlatywali, upadali, robili wielkie kariery, umierali za młodo, zakochiwali się w komunizmie, stawali się jego największymi wrogami, zapijali się na śmierć, uciekali od Polski i nigdy od niej nie odjeżdżali... Dzięki nim – także dzięki nim, a może przede wszystkim dzięki nim – PRL była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym. I jeśli mówiono, że coś w tym baraku jest warte ocalenia, zawsze była to sztuka albo literatura – także ich dzieło. Ale Kydryński? Co w tym towarzystwie miałby do roboty Kydryński?
Fakt, raczej się nie kojarzy. Zawsze jakby bez wieku, bez szaleństw, bez rzucania się na życie z łapczywością zdobywców albo neofitów. Starannie ubrany, z lekka staroświecki, pasujący raczej do tego stolika w kawiarni, przy którym siadywaliby Jerzy Wasowski z Jeremim Przyborą. Patrzyliby z dobrotliwym wstrętem, jak przy sąsiednim stoliku jakaś pańcia w różowej garsonce z bistoru podnosi do ust filiżankę, wdzięcznie odchylając mały palec. A przecież dla polskiej kultury zrobił nie mniej niż tamci, artyści. Inaczej, ale nie mniej wyraziście. Tyle że nie za pomocą dzieł sztuki, legendy bujnego życia i światowej sławy.