Reklamowana jako wydarzenie sezonu warszawska premiera „Fame" faktycznie jest powtórzeniem studenckiego przedstawienia Akademii Muzycznej w Gdańsku, które nowa dyrekcja MTeatru postanowiła włączyć do repertuaru. Warto to wiedzieć, bo wtedy pewna siermiężność spektaklu staje się zrozumiała.
MTeatr, przez dziesięć lat zwany Mazowieckim Teatrem Muzycznym, jest instytucją bez własnej profesjonalnej sceny. Z okazji tej premiery korzysta z gościny stołecznego Palladium, gdzie nie ma miejsca na inscenizacyjne szaleństwa. Na szczęście „Fame" może się bez nich obejść. Jest to opowieść o studentach nowojorskiej uczelni muzyczno-teatralnej, marzących o karierze i tytułowej sławie.
„Fame" nie mieści się w pierwszej piątce musicali wszech czasów, ale od ćwierć wieku odnosi sukcesy na świecie, od londyńskiego West Endu po Bangkok. W Nowym Jorku był wystawiony na scenie Off-Broadway, bo też w mniej reprezentacyjnych wnętrzach wypada bardziej naturalnie i prawdziwie.
„Fame" idealnie nadaje się na sprawdzian młodych zespołów. Aktorzy grają niejako samych siebie, a opowieść ma wielu niemal równorzędnych wykonawców. W przedstawieniu bierze udział 20 absolwentów gdańskiej uczelni, tworzących naprawdę wyrównaną kompanię.
Wszyscy dobrze śpiewają i tańczą, zresztą choreografia Joanny Semeńczuk to najmocniejszy punkt „Fame". Tylko ze scenami aktorskimi bywa gorzej. W tych momentach dostrzegalny jest brak scenicznego obycia młodych ludzi, zwłaszcza że nie wspiera ich scenografia zastąpiona obrazami wideo ani dekoracje ograniczone do kilku krzeseł.