Mateusz Morawiecki występuje w roli fachowca, który zajmuje się wcielaniem idei Kaczyńskiego w życie. To również on został rzucony na odcinek rozwiązania coraz poważniejszego problemu, jakim jest strajk nauczycieli.
Choć sondaże są ostatnio dla Prawa i Sprawiedliwości zdecydowanie łaskawe, w działaniach partii rządzącej widać pewną nerwowość. „Piątka Kaczyńskiego", owszem, daje tej partii prowadzenie, ale wraz z upływem czasu, niczym pisane drobnym drukiem szczegóły kredytu, opinia publiczna poznaje realne koszty realizacji socjalnych obietnic prezesa. Ceną więc będzie nie tylko likwidacja OFE, ale również podwyżka akcyzy na papierosy i alkohol, zniesienie limitu składek na ZUS czy tzw. test przedsiębiorcy. Z drugiej strony problemem rządu jest protest nauczycieli. Nie wiadomo, czy czwartkowe rozmowy przyniosą jakiekolwiek rezultaty. Miliony dzieci z pewnością są zachwycone, że dostały w środku semestru prawie miesiąc ferii. Ale dla ich rodziców to coraz większy problem. I choć wydaje się, że protest nauczycieli nie szkodzi PiS, ostatnie deklaracje Jarosława Kaczyńskiego zdają się temu przeczyć. Protest musi partii rządzącej szkodzić, skoro PiS sięga po jedną z najcięższych w politycznym arsenale broni, czyli sianie strachu. Kaczyński postanowił miesiąc przed wyborami postraszyć Polaków drożyzną, jaką przyniesie przyjęcie przez Polskę wspólnej waluty. Co ciekawe, jest to straszenie czymś całkiem abstrakcyjnym – żadna z partii nie chce szybkiego przyjęcia euro, mało tego, procedura wchodzenia do unii walutowej jest dość długa i skomplikowana, więc rychłe porzucenie złotego jest równie wydumane, jak zarzuty opozycji, że Kaczyński zaraz wyprowadzi Polskę z Unii Europejskiej. Ale strach to strach. Pamiętając, że cztery lata temu wzbudzanie lęku przed napływem uchodźców wyszło PiS na zdrowie, prezes partii rządzącej postanowił straszyć.