Możemy bez przesady powiedzieć o sobie, że jesteśmy mistrzami świata w cwaniactwie. Umiejętności kombinowania, jak wywinąć się przepisom prawa lub kompletnie „niepotrzebnym" opłatom, jak wystrychnąć na dudka tę czy inną władzę, mamy zapisane w DNA.
Nie wiem, czy winna jest tu historia, feudalizm czy zabory; pozostanie to zagadką dla pokoleń przyszłych badaczy. Faktem jest jednak, że to właśnie my, Polacy, stworzyliśmy w czasie II wojny światowej największe w historii państwo podziemne. Za komuny nie tylko utrzymywaliśmy szarą strefę wielkości planety, ale też stworzyliśmy cały system handlu walutą, a nawet uczyliśmy Francuzów, jak po zmoczeniu i odprasowaniu używać kilka razy tych samych przedziurawionych wcześniej biletów tramwajowych.
Zachwyt Francuzów (Niemców mniej) budziły również inne nasze wynalazki z epoki emigracji lat 80. Do kraju dzwoniło się na przykład, wpuszczając do ulicznego aparatu monetę na żyłce, a kiedy władza na miejsce tych starych zamontowała aparaty na karty magnetyczne, ktoś z naszych odkrył, że świetnie działają pobudzone impulsem z pizoelektrycznej zapalniczki. Rekordzistą w kategorii nieskrępowanej inwencji został pewien rodak w Szwecji, który mieszkając w lokalu, gdzie telewizor był na monety, przez dwa lata uruchamiał system, wrzucając pokrojony na plasterki „suchy lód", który natychmiast po wrzuceniu parował. Skarbonka była więc, ku wiecznemu zdumieniu Szwedów, zawsze pusta.
Tak nie tylko było z naszym mistrzostwem w tanim cwaniactwie, ale wciąż jest. Rajem dla kombinowania stały się obostrzenia związane z walką z pandemią. Znów króluje inwencja. Jak oszukać Niedzielskiego, jak błysnąć przed sąsiadem cwanym pomysłem. Czujemy się jak za okupacji. Albo za komuny. Tyle że wtedy chodziło o wolność. Dziś chodzi o życie. I tej prostej prawdy nasze nawykłe do cwaniakowania głowy nie chcą przyjąć do wiadomości. Ile to będzie jeszcze kosztowało niepotrzebnych śmierci? Nie wiadomo.