W Rzeszowie wygrał wspólny kandydat opozycji – Konrad Fijołek. Robert Biedroń mówi o nim, że ma „serce po lewej stronie", co oznacza w praktyce, że polityczne korzenie zapuszczał w SLD. Sam kandydat, a obecnie prezydent Rzeszowa, robił co mógł, żeby uniknąć jednoznacznej politycznej afiliacji. Do tego stopnia, że lider PO Borys Budka mógł się na ostatniej prostej kampanii sfotografować na ściance ze zdjęciem własnego kandydata, a nie z nim samym. Redaktor Agata Adamek z TVN 24, która opisała tę sytuację w mediach społecznościowych, natychmiast została oskarżona przez gorących wyznawców Budki o złą wolę, brak obiektywizmu i niechęć do PO. Inni liderzy nie odważyli się nawet przyjechać do Rzeszowa tuż przed wyborami.
Tomasz Lis natomiast wyraził pretensję do lewaków, że się nie cieszą odpowiednio głośno ze zwycięstwa Konrada Fijołka. I rzeczywiście: posłanka Agnieszka Dziemianowicz-Bąk napisała, że „w #Rzeszow wygrał @FijoKonrad, a nie żaden metapolityczny koncept". I dalej: „wygrał właśnie dlatego, że konkretne sprawy Rzeszowa i mieszkańców były ważniejsze niż układanki krajowej polityki. Że był kandydatem rzeszowian, a poparcie różnych partii było dodatkiem, nie treścią kampanii". Ta opinia też – rzecz jasna – spotkała się z ostrą krytyką i ironizowaniem, że „pani Agnieszka wie lepiej". Tymczasem lider PO wieczorem już selfie z nowym prezydentem miał i nawoływał na TT, że „współpraca jest kluczem do zwycięstwa".
Co z tego wyniknie? Wygrana Konrada Fijołka ma oczywiście wielkie znaczenie psychologiczne dla wyborców opozycji, daje nadzieję na pokonanie PiS i zmianę władzy. Ale wygląda na to, że do koncepcji „koalicji europejskiej" pod przewodnictwem KO powrotu nie ma – niezależnie od tego, czy patronem będzie chciał być Donald Tusk, czy nie.
Lewica – i ta centrowa, i ta bardziej na lewo – chce budować własną opcję i w niczym tego zamiaru zwycięstwo Fijołka nie zmienia. A samorządowcy wywodzący się z PO, włodarze dużych miast, też mają chęć na autonomię swojego środowiska i niechętnie będą się podporządkowywać partyjnym dyrektywom. W końcu nie po to wygrywali wybory bezpośrednie, często po morderczej walce, żeby teraz wykonywać polecenia partyjnej biurokracji. Spotykają się więc raczej we własnym gronie i mówią językiem samorządów, a nie prezesów czy przewodniczących. Partię matkę kochają na dystans.
Wszystko to powoduje, że relacje w opozycji, przede wszystkim między KO a lewicą, mimo zwycięstwa wspólnego kandydata w Rzeszowie, nie zmienią się szczególnie. A to oznacza, że nie będzie nowego początku, tylko raczej stary chaos.