Od dawna, pewnie od samych początków wojny polsko-polskiej, najważniejszym deficytem polskiej polityki jest brak zaufania. Polityka w wydaniu poszczególnych partii może się różnić programem, wizją państwa, aksjologią, ale w ramach systemu demokratycznego to wzajemne zaufanie jest gwarantem sprawności jego mechanizmu.
W polskiej polityce brak tego zaufania i to jest główna przyczyna problemów naszego państwa. Zbyt często skonfliktowane strony i ich liderzy stosowali niedozwolone chwyty, zbyt często próbowali się ograć, zbyt często działano ze złymi intencjami lub przypisywano je sobie nawzajem. Mam wrażenie, że tak jest też dziś. Walczymy jako społeczeństwo z koronawirusem, często w cieniu wyjątkowego heroizmu lekarzy i służb publicznych, a klasa polityczna wciąż uprawia tę samą grę, wciąż pozostaje w beznadziejnym klinczu braku zaufania i wzajemnych podejrzeń. My zaś, Polacy, stajemy się tej gry zakładnikami.
Robi się to wyjątkowo czytelne w kontekście planowanych na 10 maja wyborów prezydenckich. Opozycja kwestionuje sens ich przeprowadzenia, ale daleko jej do przedstawienia konstruktywnych propozycji. Rządzący upierają się je przeprowadzić kompletnie wbrew dynamice pandemii i z pełnym ryzykiem narażenia zdrowia oraz życia narodu, a na swoją obronę szermują racjami politycznymi.
To nie tylko kwestia zagwarantowania drugiej kadencji Andrzejowi Dudzie, ale też przekonanie, że „totalna” – jak mówią – opozycja w sytuacji wprowadzenia któregoś ze stanów nadzwyczajnych zakwestionuje kontynuację prezydentury Andrzeja Dudy, wyprowadzi ludzi na ulice i doprowadzi do destabilizacji państwa. Te obawy to właśnie plon deficytu zaufania na polskiej scenie publicznej.