Na dwa tygodnie przed I turą wyborów prezydenckich sytuacja wygląda następująco: Andrzej Duda może liczyć na ok. 40 proc. poparcia i nie widać, aby był w stanie przekroczyć ten próg, ponieważ jego kampania straciła nieco tempo w czasie gdy Rafał Trzaskowski jest ewidentnie na fali i dyskontuje późne wejście do rozgrywki prezentując energię i dynamikę, której nieco brakuje już pozostałym uczestnikom prezydenckiego wyścigu. Trzaskowski w I turze będzie mógł zapewne liczyć na ok. 30 proc. głosów – co oznacza, że do II tury prezydent Duda przystąpi wprawdzie z pole position, ale nie jako bezdyskusyjny faworyt.
Decydujące o rozstrzygnięciu II tury wyborów będą przepływy elektoratów. Rafał Trzaskowski raczej może liczyć na większość wyborców Szymona Hołowni (który zdążył już zadeklarować, że w II turze nie poprze Andrzeja Dudy) i Roberta Biedronia (bo kwestie ideologiczne czynią dla nich kandydata popieranego przez PiS całkowicie niewybieralnym). Również wyborcy PSL i Kukiz’15 – być może z wyjątkiem najbardziej konserwatywnej części tego elektoratu, która stanowi jednak raczej niewielki odsetek – pewnie z mniejszym lub większym entuzjazmem poprą Rafała Trzaskowskiego.
Pozostaje więc elektorat Krzysztofa Bosaka, który w I turze zapewne zdobędzie ok. 5-8 proc. głosów i może być w II turze wyborów prezydenckich języczkiem u wagi. PiS ma z tym elektoratem problem, bo przez długi czas – zarówno na antenie TVP, jak i przy innych okazjach – starał się przedstawić to środowisko jako podejrzanie prorosyjskie ugrupowanie, co wyborcy Konfederacji z pewnością dobrze pamiętają. Z drugiej strony sama Konfederacja ustawia się w kontrze do wszystkich innych sił na polskiej scenie politycznej – odcinając się zarówno od „totalnej opozycji” (w odróżnieniu od niej przedstawia się jako opozycja merytoryczna), jak i od PiS. Warto odnotować ostatnie przemówienie Krzysztofa Bosaka w Przemyślu, w którym zarzucił on Jarosławowi Kaczyńskiemu sympatię do technokratów z komunistycznego establishmentu w rodzaju Stanisława Piotrowicza czy Andrzeja Kryże, przy jednoczesnej niechęci do „ideowej prawicy”. To nie są dobre warunki wstępne do negocjowania ewentualnego taktycznego sojuszu przed II turą wyborów.
PiS postanowił więc tak zdefiniować pole rywalizacji w II turze, by wyborcy Konfederacji – mimo wszystkich rachunków krzywd – zagryźli zęby i poszli do urn 12 lipca nie po to, aby wybrać prezydenta Dudę, ale po to, aby zablokować wybór Rafała Trzaskowskiego, wpychanego w rolę obrońcy owej mitycznej ideologii LGBT. Tak się bowiem składa, że kwestie ideologiczne to pole na którym między PiS a Konfederacją najłatwiej o porozumienie, zwłaszcza jeśli chodzi o narodową część tej ostatniej partii. Na innych polach różnice są bardzo poważne – jeśli chodzi o gospodarkę PiS jest dla Konfederacji partią socjalistyczną, co jest w tym środowisku nieomal śmiertelną obelgą; w kwestii polityki zagranicznej PiS jest dla Konfederacji zdecydowanie zbyt proamerykański; a w kwestii polityki wewnętrznej – ma zbyt etatystyczne podejście do organizacji życia w państwie.
PiS otwiera więc jedyny front, na którym Konfederacja jest dla niego naturalnym sojusznikiem – front walki o tradycyjne wartości, w której przeciwnikiem jest demonizowana ideologia LGBT. Cel wydaje się oczywisty – chodzi o to, aby wyborcy Bosaka 12 lipca nie zostali w domu i w II turze wybrali „mniejsze zło”. Jednocześnie PiS oddaje tym samym walkowerem walkę o wyborców centrum, którzy dotychczas byli uważani za kluczowych w II turze wyborów i definiuje starcie w wyborach prezydenckich pytaniem: Jak bardzo konserwatywna obyczajowo jest dziś Polska