Trudno w to uwierzyć. I to nie tylko dlatego, że znani mi politycy Fideszu odżegnują się od utożsamiania ich z Prawem i Sprawiedliwością, a sama ich partia należy do innej grupy w Parlamencie Europejskim. Są ważniejsze powody.
Jeśli miałbym porównywać Fidesz do polskich partii, to przy całej zawodności takich analogii węgierskie ugrupowanie zdaje się przypominać to coś, co w 2005 r. nazywało się PO – PiS. Orban jest skrzyżowaniem Jana Rokity i Jarosława Kaczyńskiego sprzed sześciu lat. Charakter Fideszu określa nie tylko to co „pisowskie" – stosunek do tradycji narodowej, znaczenie suwerenności, postulat wzmocnienia państwa, ale też to co wtedy „platformerskie" – nacisk na przedsiębiorczość, modernizację i reformy gospodarcze.
Poza tym, co oczywiste, węgierska prawica nie została dotknięta tym, co nazywam syndromem mitu smoleńskiego. Najkrócej mówiąc, uważam – wielokrotnie o tym pisałem – że wielu polityków i zwolenników PiS po kwietniu 2010 r. zaczęło działać pod wpływem emocji – poczucia żalu, chęci zadośćuczynienia, bólu – a nie rozumu. Dla nich to, co wydarzyło się w Smoleńsku, to nie katastrofa, ale coś więcej. Niektórzy, jak choćby Tomasz Sakiewicz, mówią otwarcie o morderstwie, inni, nie ważąc się wprost wyjawiać swych podejrzeń, myślą tak w głębi serca. Jedni i drudzy widzą to, czego pozostali Polacy – czy to ze strachu, czy głupoty, niegodziwości, niewiedzy – dostrzegać nie chcą. W ich oczach ofiary tragedii przemieniają się w bohaterów poległych za wolną Polskę. Dochowanie im pamięci to tyle co głoszenie prawdy o zamachu i prawdy o tym, kto go dokonał, nawet jeśli na razie nie sposób tego ustalić. Takie nastawienie – pomijam pytanie, czy nie dokonuje się tu instrumentalizacja cierpienia dla zdobycia władzy – paraliżuje zdolność chłodnego osądu rzeczywistości. Skutkiem jest brak rozumienia procesów społecznych. Przykłady? Oto jeden z wielu. Tydzień przed wyborami politycy PiS rozmieścili w Polsce tysiące billboardów z napisem „Tusk = Palikot". Zrobili to, bo wydawało im się, że takie zrównanie kompromituje szefa PO. Tyle że zamiast pognębić Tuska, wypromowali Palikota. To, co miało odstraszać, przyciągnęło.
Nie wystarczy zatem, by PiS – na wzór Fideszu – po prostu czekał, aż władza sama wpadnie mu w ręce. Owszem, wkrótce pojawić się może znacznie więcej wyborców rozczarowanych rządami PO. Kryzys Polski nie ominie. Tyle że głosów protestu nie przejmie PiS. A przynajmniej nie PiS w obecnej formie. Bardziej prawdopodobne jest to, że zdobędzie je albo Ruch Palikota, albo jakaś nowa partia.
Warszawa drugim Budapesztem raczej nie będzie.