Z punktu widzenia kibica Juventusu nadzieja jest duża, ale ryzyko jeszcze większe. Nadzieja wynika z tego, kim był Pirlo. To mistrz świata, 116-krotny reprezentant Włoch, dwukrotny zwycięzca Ligi Mistrzów. Grał we wszystkich trzech najlepszych włoskich klubach: Interze, AC Milan i Juventusie. A grał tak, że szanowano go na wszystkich stadionach Półwyspu Apenińskiego, co w narodzie oszalałym na punkcie calcio jest zjawiskiem wyjątkowym. On łączył ludzi tak, jak Kuba Błaszczykowski w Polsce, bo nie dość, że świetnie grał, to był prawdziwy i uczciwy.
Pirlo dzięki umiejętnościom dyrygowania zespołami prowadził je do zwycięstw. Postawą fair gasił pożary. Był pomocnikiem, formalnie defensywnym, w praktyce pracującym według potrzeb. Środek boiska należał do niego. W czasach zmieniających się systemów ustawienia zawodników i stylów, w których odpowiedzialność za grę rozkładała się na dwóch–trzech pomocników, Pirlo był ostatnim absolutnym władcą.
Wszystko widział, celnym podaniem, przy którym partnerzy nie musieli zwalniać ani przyśpieszać, regulował tempo gry. Był Giannim Riverą XXI wieku. Kiedy podchodził do rzutu wolnego, widzowie wstawali z miejsc.
Ryzyko zatrudnienia Pirlo w roli trenera jest spore, bo nowa praca ma niewiele wspólnego z umiejętnością grania. Nikt nie wie, co z tego wyniknie. Zapewne na decyzję szefa Juventusu Andrei Agnelliego wpłynęła wiara, że charyzmatyczny piłkarz poradzi sobie ze wszystkim lepiej niż zwolniony Maurizio Sarri.
W porównaniu z Pirlo Sarri był postacią anonimową, ale przecież zdobył dla Juve dziewiąte scudetto z rzędu. Stracił pracę po odpadnięciu klubu z Ligi Mistrzów. To coś mówi o warunkach, w jakich przyjdzie pracować Pirlo. Dziś traktowany jak zbawca, będzie musiał podejmować decyzje, które nie wszystkim będą się podobały. A po pierwszej porażce zostanie poddany osądowi, który może odebrać ochotę do pracy.