To inna sytuacja niż wiosną, gdy Porozumienie zablokowało głosowanie korespondencyjne planowane na 10 maja 2020 r. Jarosław Gowin wówczas, owszem, rzucił wyzwanie Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale twierdząc, że robi to dla dobra obozu prawicowego, by ten uniknął kompromitacji wyborami, których legalność byłaby podważana, podobnie jak mandat wyłonionego w nich prezydenta. Dziś jednak problemem jest to, że partia Zbigniewa Ziobry rzuciła wyzwanie samemu Kaczyńskiemu, starając się przekonać wyborców, że to ona, a nie on, jest wierna prawicowemu DNA i że PiS wyrzekł się swej ideowości. Spór o ustawę o ochronie zwierząt oraz równoległy konflikt dotyczący ustawy o bezkarności urzędników nie są przyczyną, lecz skutkiem rozpadu Zjednoczonej Prawicy, procesu, który zaczął się już wcześniej. Trwające od tygodni ataki ideologiczne Solidarnej Polski na premiera Mateusza Morawieckiego, ministrów w jego rządzie czy ich decyzje wynikały z tego, iż Ziobro, któremu Kaczyński odmówił powrotu do Prawa i Sprawiedliwości, zorientował się, że prędzej czy później będzie zmuszony do budowy samodzielnego obozu politycznego. Kaczyński z kolei zrozumiał, że Ziobro i jego ugrupowanie znaleźli się na kursie kolizyjnym z PiS.
Do przesilenia musiało więc kiedyś dojść, choć zaskoczeniem jest, jak szybko postępuje erozja prawicy. Jednak dzięki temu dla Kaczyńskiego sytuacja w jego obozie staje się bardziej klarowna – podział nastąpił przy okazji ustawy o prawach zwierząt, dla której i tak uzyskał poparcie opozycji. Choć z pewnością niemiłą niespodzianką dla prezesa było to, że podziały ujawniły się w jego własnej partii – wszak tej ustawy poza posłami Porozumienia Jarosława Gowina i Solidarnej Polski Ziobry nie poparło również kilkunastu posłów z samego PiS.
Bez względu na to, czy w rozpoczynającym się tygodniu kierownictwo PiS spróbuje zaklajstrować podziały w koalicji, czy też podejmie decyzję o wyrzuceniu koalicjantów z rządu, zmiany, które zaszły, są nieodwracalne. A sam Kaczyński stoi przed pytaniem, czy chce mieć czynnik destabilizujący koalicję – czyli nieustannie uderzającego w PiS Ziobrę – wewnątrz obozu rządzącego, czy też wypchnąć na zewnątrz czynnik niestabilności – zerwać koalicję i być zmuszonym do tworzenia rządu mniejszościowego. W tym przypadku PiS musiałby budować ad hoc koalicje dla poszczególnych projektów ustaw, co sprawiłoby, że trzy lata do następnych wyborów, zamiast być czasem radosnego konsumowania przez prawicę owoców kolejnych zwycięstw, zmienią się w nieustanny polityczny horror. Bez Ziobry PiS nie miałby większości ani w Sejmie ani w Senacie. Jeśli prezes PiS nie będzie miał stuprocentowej pewności, że prezydent Andrzej Duda w którymś momencie nie wbije mu noża w plecy i nie zawetuje jakiejś ważnej dla Kaczyńskiego ustawy, to rządy PiS będą się stopniowo wykrwawiać.
Jednocześnie przejście do opcji rządu mniejszościowego otwiera przed Jarosławem Kaczyńskim kilka nowych możliwości. Usunięcie Ziobry z rządu (losy Porozumienia wciąż się ważą), ale też ze spółek Skarbu Państwa znacznie osłabia pozycję negocjacyjną koalicjanta, któremu Kaczyński mógłby za jakiś czas zaoferować powrót na nowych warunkach. Wyrzucenie Solidarnej Polski może z kolei służyć linii, którą od jakiegoś czasu sufluje Kaczyńskiemu Mateusz Morawiecki – postawienia na gospodarkę, walkę z kryzysem, uprawianie polityki bardziej pragmatycznej niż ideologicznej. Odejście Ziobry, który pod tym względem bardzo się zradykalizował, mogłoby uwiarygodnić ten kurs ku centrum, który jest dla PiS niezbędny, jeśli chce pozyskać nowych wyborców i powalczyć o zwycięstwo w 2023 r. Taki ruch paradoksalnie zwiększa również zdolność koalicyjną PiS w rozmowach np. z PSL lub politykami związanymi z Pawłem Kukizem czy też innymi przedstawicielami politycznego centrum.