Transmisję przerwał mi dzwonek domofonu. Policja, wywiadowcy w cywilu. „Czy u pana wszystko w porządku". „O, dziękuję, jak miło...". „Bo mieliśmy sygnał, że może być nie w porządku". „A jak bardzo?". „No bardzo. Konkretnie chodziłoby o zabójstwo".
Mdlejący domownicy, policjanci zasłaniający się, że nic nie wiedzą, dyżurny polecił im tylko podjechać i sprawdzić, czy mam nóż w sercu czy nadal w szufladzie. Cały wieczór narad, błyskawiczna reakcja macierzystej stacji TVN. Po czym – dwa miesiące, gdy każde wyjście z domu wiązało się z telefonem do dyżurujących, budzących respekt panów. Ci zaklinali się, że przez całe życie nie byli tyle razy na mszy (staram się uczęszczać codziennie), i których ja dodatkowo podpuszczałem, że powinni ze mną chodzić do komunii, bo co gdyby świr zechciał mnie wysłać do Pana właśnie wtedy?
Bałem się o bliskich, ale poza tym sytuacja była wcale śmieszna. Zaprzyjaźniłem się z bodyguardami, policjanci z dzielnicy też zostali moimi ziomami. Wszystko przebił zaś moment rozwiązania sprawy: wezwanie nocą do komendy, długa rozmowa z posępnym komisarzem, który rozczulał się, wspominając moment ściągania sprawcy z kościelnego chóru, a wystukując protokół, co raz rzucał w moją stronę cytatami z Biblii (gdy go przycisnąłem, okazało się, że jest świadkiem Jehowy). Zostaliśmy przyjaciółmi.
Rozwiązanie zagadki? Cóż: jaka gwiazda, taki zamach. Sprawcą okazał się... organista z podwarszawskiej miejscowości, który gdy naoglądał się TV albo internetu, zirytowany stanem świata, pił na pohybel bohaterom masowej wyobraźni, po czym soczyście ich bluzgał. Pewnego dnia zaczytał się w necie w pomyjach, jakie ludzie wylewają na moją głowę, i – zaskoczenie – zapałał do mnie współczuciem. Policji zeznał, że podsłuchał rozmowę jakichś nazioli, którzy naradzali się w knajpie, że „czas zabić Hołownię". A ponieważ sam miał chyba ze środowiskiem jakiś kontakt, policja chciała rzecz zbadać dogłębnie i sprawdzić, czy w chorych mózgach nie czai się jednak nieszczęście.
Dlaczego wspominam zabawną przygodę właśnie teraz? Na deon.pl odnalazłem kazanie ks. Jacka Stryczka, przekonującego, że hejterzy nie będą zbawieni. I chyba się z nim zgadzam. Nie będzie to wina Boga, ale ich samych: nie odnajdą się w świecie, w którym świeci się miłością, a nie wymiotuje słowną żółcią. Swoją drogą to aż nieprawdopodobne, jak we współczesnych moralnych debatach do granic obsesji przeakcentowuje się kwestie związane z seksualnością człowieka, o których ludzie potrafią opowiadać w konfesjonałach godzinami, a nie przychodzi im do głowy, że ciężko grzeszą, nastrzykując świat nienawiścią, jaka leje im się z ust czy spod palców. Że tym też sami sobie dziurawią drogę do raju.