Pochwalenie się przez premiera Mateusza Morawieckiego córką idącą 4 września do prywatnej katolickiej szkoły, to dość oryginalny pomysł na kampanię wyborczą. Szczególnie gdy chodzi o szkołę, w której czesne wynosi kilkanaście tysięcy złotych rocznie, a więc mniej więcej połowę pensji minimalnej miesięcznie.
Dlaczego Mateusz Morawiecki wciągnął własne dziecko do kampanii?
Od razu warto poczynić dwa zastrzeżenia. Nie powinno się wciągać dzieci polityków do polityki. Przyczepianie się do członków rodzin, którzy nie pełnią funkcji publicznych, to łamanie ważnej w kulturze zachodniej granicy pomiędzy tym, co prywatne i tym, co publiczne. Tyle tylko, że to premier wrzucając w trakcie kampanii wyborczej zdjęcie swego dziecka do mediów społecznościowych w stroju galowym przed warszawską szkołą nazaretanek sam wciągnął własne dziecko w tryby kampanii wyborczej.
Po drugie absolutnie nie jestem przeciwnikiem szkół katolickich. Wciąż żyjemy w wolnym kraju, gdzie rodzice sami mogą decydować, co zrobić ze swoimi pieniędzmi i do jakiej szkoły posłać swoje dziecko. A jeśli ktoś chce do niepublicznej, może sam wybrać czy będzie to szkoła progresywna, czy konserwatywna i katolicka – to wyłączne prawo rodzica. Oczywiście jeżeli ich na taki luksus stać, by wydać na czesne trzykrotność powszechnej zapomogi na dziecko. Bo zdecydowana większość polskich rodzin nie ma w ogóle takiego wyboru.